MAŁGORZATA KAROLINA PIEKARSKA

pisarka, dziennikarka, historyczka sztuki – ambasadorka kampanii społecznej WypiszWyczytaj

Dziewiętnastoletni marynarz

Tytuł: Dziewiętnastoletni marynarz
Autor: Piekarska Małgorzata Karolina
Numer ISBN: 978-83-958682-7-6
Kod kreskowy (EAN): 9788395868276
liczba stron: 120
Wydawnictwo: Nautica
Format: 14.5 x 20.5 cm
Waga: 230 g
Rok wydania: 2021

Za jeden kubek ten
Kuj się tu cały dzień
O! Czarna kawo! Smak swój zmień!

Śpiewali w latach dwudziestych ubiegłego wieku na melodię „Bajadery” Imre Kalmana kadeci Szkoły Morskiej w Tczewie. Pierwszej państwowej szkoły morskiej w odrodzonej Polsce, w 1930 roku przeniesionej do Gdyni.
Wśród nich dziewiętnastoletni Zbyszek Piekarski. Inteligentny, dowcipny młody człowiek, obdarzony zmysłem obserwacji rasowego reportażysty, marzący o dalekich podróżach.
Niestety jego marzenia nie zostaną spełnione a młode życie zakończy się niespodziewanie.
Pozostaną listy pisane do rodziny. Zabawne, szczere, zadziwiające przenikliwością i spostrzegawczością piszącego.
Dzięki nim poznajemy realia życia młodych marynarzy i tczewskiej szkoły. Śledzimy losy polskiej rodziny, w czasach gdy para spodni kosztowała 6 mln marek a zakup cyrkli poważnie obciążał jej budżet. Towarzyszymy kadetom w rejsie „Lwowa” do Francji i spotykamy wybitne postaci marynarki – jak kpt. Konstanty Maciejewicz czy kpt. Mamert Stankiewicz.
Małgorzata Karolina Piekarska zebrała w swojej książce listy Zbyszka (swojego stryjecznego dziadka), zdjęcia z archiwum rodzinnego i rodzinne opowieści. Stworzyła w ten sposób pełen emocji portret niezwykły – dziewiętnastoletniego marynarza i czasów w jakich przyszło mu żyć. Książkę od której nie sposób się oderwać.
Małgorzata Karolina Piekarska stworzyła książkę niezwykłą. Za pomocą kompilacji listów i dokumentów, opatrzonych wstępem, relacjami z rodzinnego archiwum pamięci i licznymi zdjęciami, rekonstruuje szkolne lata swojego stryjecznego dziadka Zbigniewa Piekarskiego, słuchacza Szkoły Morskiej w Tczewie. W tle – historia tejże szkoły, bogato ilustrowana archiwalnymi fotografiami. Młode życie świetnego epistolografa i jego marynarską karierę przerwała tragiczna śmierć. Autorka stara się więc ocalić przynajmniej pamięć o dziewiętnastoletnim marynarzu

***

Recenzje:

***

Tytuł: Dziewiętnastoletni marynarz
wydawca: Finna
miejsce wydania: Gdańsk
data wydania: 2005
nr wydania: I
ISBN: 83-89929-45-7
liczba stron: 119
kategoria: biografie, wspomnienia
wymiary: 150×210 mm
okładka: twarda
cena: 20 zł.

O książce:

To specyficzna pozycja na rynku literatury faktu. To dwie jakby przeplatające się ze sobą opowieści. Pierwszą stanowią szkolne i morskie przeżycia ucznia Szkoły Morskiej w Tczewie opisane w jego listach do rodziców. Drugą opowieści jego stryjecznej wnuczki o tropieniu losów ich autora. Obie opowieści to materiał na niejeden film. Zarówno dokumentalny jak i fabularny, bo prawdziwe historie pisze przecież życie. Szkoła Morska w Tczewie, której tradycji spadkobiercą jest Szkoła Morska w Gdyni to swoistego rodzaju miejsce. Historia polskiej marynarki określiła je mianem kolebki nawigatorów. Wiele książek poświecił jej Karol Olgierd Borhardt, którego najsłynniejsza książka „Znaczy kapitan” była wznawiana kilkanaście razy. W czasach gdy Szkoła Morska mieściła się w Tczewie jej uczniowie wypływając w rejsy stawali się ambasadorami Polski w obcych krajach. Przywozili tam zalążek polskiej kultury. Dawali na statku koncerty, o których szeroko rozpisywała się światowa prasa. To jak w latach dwudziestych odbierany był polski marynarz można wyczytać z kart tej książki. Zbigniew Piekarski ? autor listów to chłopak wesoły, dowcipny i bardzo wrażliwy. Jego listy, w których opisuje codzienne życie w szkole, podróże na Lwowie. Czyta się jednym tchem. Także dlatego, że nie brak w nich opisywanych postaci znanych z książek Borhardta. Całość wzbogacona została fragmentami jego drobnej twórczości literackiej pokazującej właśnie te cechy charakteru. Małgorzata Karolina Piekarska – stryjeczna wnuczka Zbigniewa odkryła też przed czytelnikami, oraz przed sama sobą, tragiczną historię jego śmierci. Czy śmierć kolejnych członków jej rodziny to jakaś klątwa? Czy ciąży również nad nią? A może publikując te informacje zdejmie z siebie jej ciężar?
Po publikacji recenzji w Wieczorze Wybrzeża odezwał się syn jednego z kolegów Zbyszka. W pamiątkach po ojcu zachował się list kolegów opisujących śmierć Zbyszka.

FRAGMENTY:

WYZNANIE WNUCZKI, CZYLI … „TEŻ MIAŁAM 19 LAT…” – PROLOG

lwow

Też miałam 19 lat. Sięgnęłam wtedy po raz pierwszy po te listy. Dlaczego też? Bo tyle samo miał również ich autor. Czy to przypadek? Zrządzenie losu? Do dziś się nad tym zastanawiam.
Wtedy byłam tuż po maturze, nie dostałam się na studia i podjęłam prace w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego. Po 2 miesiącach pracy w słabo ogrzewanym BUW-ie rozchorowałam się i leżąc z temperatura w pościeli przypomniało mi się, że na półce u ojca widziałam książkę „Znaczy Kapitan” Karola Olgierda Borchardta. Koleżanka z pracy polecała mi ją kiedyś jako rewelacyjną lekturę na chorobę z gorączką, kaszlem i katarem do pasa.
Pobiegłam do obszernej, ojcowskiej biblioteki. Gdy wieczorem Tata wrócił do domu, a ja z wypiekami czytałam opowieść o Mamercie Stankiewiczu, rozpoczęliśmy rozmowę. To wtedy usłyszałam:
– Na „Lwowie” pływali Czesiek i Zbyszek. Moi stryjowie.
– Bracia dziadka Bronka?
– Tak. Ja ci zaraz dam listy Zbyszka. Piękne listy, które pisał ze Szkoły Morskiej w Tczewie.
I tak ułożone równiutko w szarej teczce listy wylądowały na moim łóżku. Połknęłam je zaraz po tym jak przeczytałam inne publikacje Borchardta.
Potem wielokrotnie czytałam fragmenty tych listów różnym znajomym. Wszyscy mówili: „musiał to być fajny gość!” i dlatego pewnego dnia podjęłam decyzję: ty czytelniku też powinieneś poznać „fajnego gościa”. (…)

 LISTY

 (…) Dziś przed Szkołą Morską było wielkie przedstawienie. Towarzystwo Miłośników Tresury Psów urządziło pokaz czysto rasowych psów. Psy małe, duże i średnie, aportowały, siadały, kładły się i wstawały na rozkaz, tańczyły schimmi, a jeden nawet chodził na tylnych łapach w szlafmycy, opasany czerwonym pasem, z fajka w zębach. Psy były bardzo ładne, a właściciele paradni, bo każdy z tryumfem spoglądał na innych kolegów. Jeden pies policyjny łapał człowieka, który przeszedł przez plac pół godziny wcześniej, poszukał i złapał. Co prawda czasem pan ciągnął go za smyczą na ścieżkę, którą ten gość przechodził, a pies wszystkimi czterema łapami opierał się i dążył w stronę wręcz przeciwną, ale w każdym razie złapał. (…)

Wczoraj miałem wesoły kawał w szkole. Mianowicie od samego przyjazdu, co 2-3 dni, a raz nawet 2 razy w ciągu doby w dzień i w nocy stałem na wachcie i przed wczoraj też, więc gdy wczoraj na zbiórce ogłoszono mi drugi raz wachtę poszedłem do kapitana i zapytałem go czemu ja ciągle stoję na wachcie, a ten mi odpowiada: „Wcale ciągle nie stoicie. Staliście wczoraj, a dzisiaj będzie stał wasz brat.” I dopiero teraz wyjaśniła się ta pomyłka. Cześka z listy wachtowników wykreślili i mnie zmienił inny. (…)

list-49

Wczoraj stało się okropne nieszczęście w szkole. Poszła paczka z 20-30 ludzi do kina. Jeden z nich, wychodząc zaczepił jakąś Panią i z tego wyszła awantura, aresztowano go. Jest to Herman niejaki, chłopak 17-18 letni. Ja już spałem, gdy przylecieli i powiedzieli co się stało. Zaalarmowano szkołę. Wszyscy wstali i zebrali się koło wachty. Przyszedł wychowawca, zapytał o co chodzi i wysłał służbowego ucznia do komisariatu aby postarał się oswobodzić Hermana. Po wyjściu służbowych, wychowawca kazał kłaść się spać, tymczasem kilku zaczęło krzyczeć żeby iść do komisariatu i odbić aresztowanego. Około 30 nas sprzeciwiało się temu. Tłumaczyliśmy, że przecież to władza, że nie może każden rządzić. Nie słuchali nas i wszyscy pozostali powyskakiwali przez okna i ruszyli do komisariatu. Wychowawca poleciał ich gonić (wychowawcą był kapitan „Kopernika”) przed komisariatem zaczęto gwizdać, krzyczeć i wygrażać, w końcu wdarli się do komisariatu. Wtedy otoczyli ich policjanci z karabinami na „gotuj” i wszystkich aresztowano. Za interwencją wychowawcy po spisaniu nazwisk winnych i protokółu wszystkich wypuszczono. Po przyjściu do szkoły wszyscy ci co byli w komisariacie uzbrojeni w pasy rzucili się do bicia tych co zostali, jakoby karając za niesolidarność. Zbierało się więc po 20-30 koło łóżka, gasili światło i zaczynało się bicie. Większość nakrywała się kocami i pozwalała się bić. Nareszcie wpadli do naszej sali i zabrali się do mnie, niczego się nie spodziewałem, tak to mnie zaskoczyło, że zdążyłem tylko zerwać pasek z kołka, gdy już zerwano ze mnie koc i zgaszono światło, ja zerwałem się i po drodze dostałem pasem po plecach, ale zacząłem machać pasem aby nikogo do siebie nie dopuścić. Rzuciło mi się kilku na pomoc z nożami, bo nas na sali było6, abijących około 30. Potem przyszedł wychowawca i ledwo wszystkich uspokoił. Teraz sprawa stoi tak, że komisarz podaje papiery do prokuratora, więc winnym grozi więzienie do 3 miesięcy lub też zamknięcie szkoły. Kański stara się obecnie o umorzenie sprawy. Biedak rozpłakał się gdy mówił nam o tem. Rzeczywiście to hańba dla szkoły. Wszak jeśli przyszli obywatele porywają się przeciw władzy, to wcale dla nas nie rokuje dobrych nadziei. Dziś jeszcze odbywają się zbrojenia w naszym obozie, bo spodziewamy się jakiejś awanturki, może zresztą nic nie będzie. Dziś ogłoszono w Tczewie stan wyjątkowy, nie wiem dlaczego. Wielu teraz wyleci ze szkoły. Wszyscy winni są aresztowani domowym aresztem. Nie wolno więc im wychodzić na miasto. No, ale miejmy nadzieję, że to ułagodzi się jakoś. (…)

Stosuneczki koleżeńskie wcale nie zachwycające, dzielimy się na szlachtę (karciarze, pijacy i aroganci), umiarkowanych, którzy ze wszystkimi żyją dobrze, szlachty nie widzą, a chamom nie dogadują (ja należę do nich) i chamów. Chamy to synowie robotników, rolników itd. (część z nich należy do umiarkowanych reszta rzeczywiście chamy). (…)

Do świąt mamy już tylko 22 dni, a już teraz cała szkoła drży ze strachu, nie wyłączając wychowawców, na samą myśl o wylaniu. Znalazło się nawet kilku powieściopisarzy, którzy piszą ogromną powieść w epizodach, pod tytułem: „Niesamowite opowieści albo finis Szkoły Morskiej”. Wszyscy woźni i profesorowie umierają każdy inaczej, kucharki giną przy wybuchu kotła z grochówką, składowy powiesił się na brakującej parze gaci, „Żaba” zwariował czytając w pace polskie napisy, Ledóchowskiego (astronoma) trafiła gwiazda spadająca w oko, doktor rozpił się, Dłuski wypił kubek kawy i skonał w strasznych męczarniach, tylko dyrektor i Hryniewiecki (wychowawca, w szkole „Ananas”) poumierali zwykłą śmiercią, po uczniach zaś pozostały na powierzchni morza czapka i fajka. Po tem wszystkim zbierają się duchy profesorów na sali i od 12:00 aż do 3 kura radzą kogo wyrzucić, po korytarzach zaś chodzi jednoręki i gasi wszędzie światła. Pomimo strachu jest tu dość wesoło. (…)

legitymacja

Niech Mamusia sobie wyobrazi w międzypokładziu łóżka ustawione w trzy piętra tak nisko jedno nad drugim, że gdy na wyższe piętro ktoś się położy to wskutek wyciągania się hamaka spoczywa właściwie na swym bliźnim z I pietra lub też z parteru. Łóżkami tymi jest zastawiona cała przestrzeń tak, że tylko luk jest prawie całkiem wolny. Na śniadanie dawano nam kawę i chleb, na obiad kubeczek wina, łyżkę jakiejś burdy i ochłap z makaronem lub ryżem, na kolację to samo co i na obiad, wszystko podawano w naczyniach, w których w czasie poza obiadowym załoga prała sobie skarpetki, koszule i inne części garderoby. Talerze nigdy nie były myte tylko opłuknięte, tak że przed obiadem można było sądzić z resztek pozostałych na talerzu co było na obiad (śniadanie) trochę nas pobujało, więc mieliśmy przyjemność podziwiać rzygających emigrantów, którzy z okropnym szumem wyrzucali z siebie z trzeciego piętra wczorajszy obiad i kolacje na głowy współlokatorów z drugiego i pierwszego pietra. (…)

Najczęściej, bo przez cały prawie ten tydzień, pracuję na solingu, położonym o46 metrów nad pokładem. Od pierwszego dnia czuję się tam bardzo dobrze, wcale mi się nie kreci w głowie. W ogóle czuję się tam wspaniale i praca tam bardzo mi się podoba. Mamy tu takiego drugiego kapitana Macierewicza, który przez nas jest pospolicie zwany „Macają”, wydziera się on od rana do nocy przez tubę, która bardzo przypomina rurę od samowara. Zdarzył tu się taki wypadeczek. Jeden z uczni siedział na pokładzie i zwijał linę w kółka, a tymczasem „Macaja” nastąpił mu z tyłu na linkę tak, że ten nie mógł jej wyciągnąć, nieodwracająca się więc krzyknął: „Złaź z linki gówno sobacze”, a „Macaja” na to: „Ty sam gówno sobacze” i poszedł sobie dalej. (…)

W podróży od Gdyni do Dunkierki widziałem wiele rzeczy nieprawdopodobnych, jak na przykład, pranie bielizny w naczyniach, w których w czasie obiadu roznoszą zupę dla emigrantów, lub rzyganie do tych samych naczyń, których miedzy innymi tak samo jak i talerzy, kubków i łyżek nigdy nie myją tylko wprost opłukują, tak że siadając do stołu można już wiedzieć co będzie na obiad lub kolację. Tak samo niewiarygodną rzeczą może się wydawać wydanie nam żywności na dwie doby w postaci ½ bochenka chleba i kawałka surowej i słonej jak pies kiełbasy długości 6-7 centymetrów. (…)

Pracujemy 8 godzin na dobę i mamy do tego angielską sobotę, poza tem bardzo często wypadają nam wachty 40 godzinne czy to w dzień (o ile roboczy to dobra) czy w nocy, te ostatnie są dość uciążliwe po całodziennej pracy. Poza tem uprzyjemniają nam czas kłótnie „Macaji” vel Maciejewicza i Szczygielskiego i dbałość Misia, małego niedźwiadka brazylijskiego, o czystość swego ogona. Miś co dzień mydli sobie ogon kawałeczkiem mydła pomagając sobie nosem i wszystkimi czterema łapami, wszystko to wcale mu nie szkodzi okropnie śmierdzieć. To już wszystko co można napisać o moich przyjemnościach i nieprzyjemnościach, zakończę więc gdyż zbliża się już obiad. (…)

Nie wiem czy rodzice nie będą się na mnie gniewać za to, że pojechałem do Paryża, ale zbyt wielka była pokusa aby się jej oprzeć, zresztą samemu pozostać na statku wcale nie było przyjemnie. Na drugi dzień po przyjeździe czułem się w Paryżu tak, jak gdybym tak już Bóg wie ile czasu mieszkał. Od rana do godziny 17:00-18:00 zwiedzaliśmy muzea i większe gmachy, więc Luwr, Trocadero, Pałac Inwalidów, Grand Palais, Petit Palais itd. Poczem mniejszymi grupkami chodziliśmy sami, gdzie kto chciał, zwiedzać miasto. Ślicznie wygląda lasek buloński wieczorem kiedy setki aut mkną jedno za drugim po szerokich alejach. Panuje w Paryżu ciekawy zwyczaj pociągania marynarzy za kołnierz co niby ma przynosić szczęście. Zrobiliśmy w Paryżu furorę, ciągle nas zaczepiano i dopytywano się jakiej my jesteśmy narodowości, przyczem pytano czy jesteśmy Anglikami, Włochami, Niemcami, Amerykanami, Hiszpanami, Grekami, w ogóle wyliczano wszystkie narodowości prócz polskiej. (…)

list-55b

Kochany Cześku! Nie masz przyczyny do uczuwania do mnie tak bezużytecznego uczucia jak żal za to, że nie pisałem do Ciebie nic. Byłem bardzo zajęty składaniem motorów, a przedtem malowaniem „Lwowa” na biało od góry aż do dołu. Na „Lwowie” nic nowego nie ma, jak miś skrzeczy to „Macaja” też się drze, a jak Miś siedzi spokojnie i cicho to „Macaja” też jest w dobrym humorze. Były na „Lwowie” dwa strajki i w obydwóch wyniki były bardzo dobre. Poza tym wszystko jest tak jak dawniej. (…)

Nareszcie po trzytygodniowej włóczędze po morzu zaszliśmy do Londynu i stanęliśmy w brudnym i zaśmieconym doku. Od samego wjazdu do Tamizy Anglia robi niemiłe wrażenie takie to wszystko jest brudne i zakopcone, a na dobitkę okryte wieczną mgłą. Ja nie mógłbym chyba mieszkać w Anglii, bo nie mogę sobie wyobrazić życia bez słońca, a ono bardzo rzadko pokazuje się spoza chmur okrywających niebo. Byłem już w City, które na mnie nie zrobiło absolutnie żadnego wrażenia, takie tam było wszystko szare i na pozór jednakowe, choć nie brak ładnych gmachów, ale jakoś nie można ich zauważyć, gdyż wszystkie domy są pokryte jakimś kopciem czy kurzem. Ładnych sklepów jeszcze nie widziałem. Wszystkie wystawy są formalnie zawalone towarem rozrzuconym w nieładzie, akurat takim jaki panuje na wystawach prowincjonalnych żydowskich sklepików. Dużo tu jest parków dużych i nieźle utrzymanych, oczywiście według mego zdania, gdyż takich parków jeszcze nigdy nie widziałem, parę trawników, klombów, sporo drzew, ale najwięcej placów tenisowych, huśtawek, placów do golfa, futbolu, itp. Na ogół brud, smród, nędza i ubóstwo. Będę dalej zwiedzał Londyn, a może coś zobaczę ładniejszego, bo dotąd spodobały mi się tylko gołębie przed katedrą św. Pawła, które nie zwracając uwagi na przechodniów spacerują sobie po chodnikach. (…)

WYZNANIE WNUCZKI, CZYLI … „TEŻ MIAŁAM 19 LAT…” – EPILOG

W prologu napisałam o tym jak dotarłam do listów Zbyszka. Każdy kto przeczytał je do końca zada teraz pytanie takie, jakie i ja zadałam sobie wtedy, gdy na łóżko odłożyłam ostatni z jego listów. Dlaczego nie ma dalszych? Co się z nim stało? Ze Zbyszkiem oczywiście! Ja jestem wnuczką jego najstarszego brata Bronisława. Alek i Grzesiek są wnukami Czesława, a Zbyszek? Nie miał chyba dzieci, bo bym je znała lub znała dzieci jego dzieci. Gdzie więc urywa się po nim ślad? Na pewno przed wojną, bo w innym przypadku opisałby go Tata w swojej książce – wspomnieniach z czasów wojny, ale … Taty nie ma w domu. Nie ma kogo spytać… czekam niecierpliwie. Wreszcie umęczony pracą zjawia się Ojciec:
– Co się stało ze Zbyszkiem?
Ojciec przez chwilę nie wie o co w ogóle pytam, ale widząc w moich rękach teczkę z listami załapuje:
– Umarł – odpowiada.
– Jak to?
– Na serce czy coś…
„Czy coś”… Phi! „Coś!” To „coś” mi nie pasowało. (…)