MAŁGORZATA KAROLINA PIEKARSKA

pisarka, dziennikarka, historyczka sztuki

2007 r. – wywiad Krystiana Lisa

Chcecie dowiedzieć się, jaki będzie tytuł kolejnej książki tej autorki? A może domagacie się wyjaśnienia, dlaczego karty do gry dla Małgorzaty Karoliny Piekarskiej są przedmiotami magicznymi? W takim razie – serdecznie zapraszamy do lektury wywiadu!

Jest Pani osobą niesamowicie wszechstronną, ale korci mnie, żeby zapytać, który z wykonywanych zawodów jest Pani najbliższy?

Od dziecka chciałam być pisarzem, więc bliższe jest mi pisarstwo niż dziennikarstwo. Jednak, żeby w Polsce cokolwiek opublikować, trzeba mieć jakiś dorobek. Ludziom z ulicy rzadko udaje się zaistnieć. Dlatego wybrałam drogę od dziennikarstwa do pisarstwa. Jak się okazuje, jest to droga słuszna. Z pisarstwa w Polsce utrzymać się jest trudno. Jak się to połączy z dziennikarstwem – można żyć.

Co lubi Pani robić w wolnym czasie?

Zimą czytać książki i gazety, szperać w internecie, grać w gry planszowe, stawiać pasjanse, stawiać tarota. Jestem też miłośnikiem filmów sciencie fiction. Latem lubię podróżować. W samochodzie wożę mnóstwo map i przewodników. Głównie po Polsce i Mazowszu.

Kim chciała Pani zostać, będąc jeszcze dzieckiem?

Pisarką. Podjęłam taką decyzję, mając osiem lat. Napisałam wtedy pierwszy – z perspektywy lat twierdzę, że głupi – wiersz, ale poczułam, że to jest to. Kolejne lata tylko mnie utwierdzały, że pisanie jest tym, co chcę robić najbardziej. Fascynowali mnie tacy pisarze jak Zbigniew Nienacki, Hanna Ożogowska i Adam Bahdaj. Chciałam być taka jak oni.

Jakie były Pani ulubione i te mniej lubiane przedmioty w szkole?

Lubiłam zarówno humanistyczne jak i ścisłe. Lubiłam polski, historię, fizykę i matematykę. Nie lubiłam przyrodniczych. Dziś wiem, że za te sympatie i antypatie odpowiadają nauczyciele. Te nauczycielki, które w podstawówce uczyły mnie geografii i biologii były wstrętne. Tylko dlatego, że uwielbiam mapy, atlasy i globusy nie jestem geograficzną nogą. No i tylko dlatego, że kocham zwierzęta, wiem „conieco” z biologii.

„Klasa Pani Czajki” jest jedną z najbardziej znanych książek Pani autorstwa. Jak długo pisała Pani tę książkę? Czy są jakieś rozdziały, które z jakichś względów nie zostały opublikowane?

“Klasę pani Czajki” pisałam trzy lata. Książka była najpierw publikowana na łamach “Victora gimnazjalisty”. Jako powieść ma o wiele więcej rozdziałów niż te, które znali czytelnicy Victora. W piśmie zresztą wiele z nich było krótszych, bo zasada gazety była taka, że „Klasa” musi zmieścić się na dwóch stronach. Jeden z rozdziałów poddano zresztą cenzurze. Moim zdaniem głupiej. Żul, który zaczepił Kamilę powiedział do niej: „Lalunia kopsnij szparę”, ale w gazecie usunięto to zdanie twierdząc, że jest za wulgarne.

Jak wygląda plan roboczego dnia Małgorzaty Karoliny Piekarskiej?

Nie ma dwóch takich samych dni, bo codziennie robię co innego. Zawsze wstaję około siódmej rano, robię sobie kawę i siadam z kubkiem przed komputerem. Czytam wszystkie wiadomości na Onet.pl a potem na Wirtualnej Polsce. Sprawdzam, czy są nowe komentarze na moim portalu i zatwierdzam wszystkie „normalne”. Usuwam spamy o viagrze, powiększaniu penisa i innych bzdurach. Sprawdzam pocztę. Jeśli starcza czasu, to przeglądam portale plotkarskie – nawet głupoty mogą się przydać. W tym czasie leje mi się woda do wanny. W wannie spędzam piętnaście minut, planując, co mam dziś do zrobienia. Po wszystkich ablucjach jem jogurt i… albo wychodzę do pracy w TVP, albo siadam do pisania. Kiedy jestem reporterem Telewizyjnego Kuriera Warszawskiego, muszę być w pracy na 9.30. Wtedy jest kolegium i zgłaszamy tematy. Właśnie po to, by mieć jakiś temat, sprawdzam rano portale. Często jakaś informacja może być impulsem do przygotowania innej. Około 10-tej już wiem, o której jadę na zdjęcia. Przeważnie temat trzeba zrobić w ciągu dwóch godzin pracy kamery. To czasem dużo a czasem mało. Zależy, gdzie trzeba jechać, a Warszawa jest naprawdę duża. Około 15-tej zaczynają się montaże. Emisja jest o 18-tej, a o 18.30 kolegium podsumowujące program, więc do domu wracam dopiero o 19-tej. Jeśli jestem wydawcą Kuriera Mazowieckiego jest ciężej. Muszę być w pracy o 9-tej, bo na kolegium muszę przedstawić cały plan tego, co będzie w programie. Potem obdzwaniam reporterów korespondentów z Płocka, Siedlec, Ostrołęki, Ciechanowa i Radomia. Nadzoruję jak im idzie. Wysyłam dyżurnego po kasety z terenu. Około 14-tej zaczynają się montaże. Cały czas schodzą depesze Polskiej Agencji Prasowej, które trzeba śledzić. Ja muszę opracować i zredagować wszystkie teksty do programu i wysłać na montaż kolegę, który będzie montował materiały. Kończę pracę około 19-tej, bo emisja jest o 18.15, no i na kolegium trzeba wysłuchać, co było w programie fajne, a co nie. Dni, kiedy jestem w domu przed 19-tą, to te, kiedy w domu piszę, a jest ich niewiele. Dlatego często zabieram ze sobą laptopa i piszę w ciągu dnia, gdzie się da. Wieczorami oglądam filmy, czytam książki i gazety.

Jaka jest Pani ulubiona potrawa?

Pierogi ruskie, barszcz czerwony czysty i ogórek kiszony. To mogę jeść zawsze. Do picia lubię herbatę z cytryną i kawę rozpuszczalną z mlekiem. Lubię też owoce i jogurty.

Jak wyczytałem w którejś z biografii, jest Pani związana z TVP3. Niedawno telewizja TVP INFO zastąpiła niejako dotychczasową „Trójkę”. Co sądzi Pani o tej zmianie? Czy wpłynęło to jakoś na Pani życie zawodowe?

Na temat tej zmiany nie mam zdania, bo niespecjalnie mnie te zmiany interesują i obchodzą. Jestem związana z Warszawskim Ośrodkiem Telewizyjnym, który nadaje w ramach pasma TVP INFO (wcześniej TVP3) i w tej kwestii dla mnie i moich kolegów nic się nie zmieniło. Nadal jestem reporterem Telewizyjnego Kuriera Warszawskiego (najstarszego programu informacyjnego w historii Telewizji Polskiej) i wydawcą Kuriera Mazowieckiego. Poza tym w telewizji mówi się, że „dłużej klasztora niż przeora”. Ja i moi koledzy jesteśmy jak ten klasztor. Zmiany typu nazwy, prezesostwo TVP czy dyrekcja to przeorowie. Zmieniają się ciągle, a ja nadal postępuję zgodnie z łacińskim przysłowiem, które brzmi: „Quidquid agas prudenter ages et respice finem”. Czyli „Cokolwiek czynisz mądrze, czyń i oczekuj końca”. Pewnie dlatego ciągle jestem. A ciągle jestem tam, bo to jedyna stacja, gdzie można robić tyle programów o Warszawie.

Co sądzi Pani o Internecie?

Stanisław Lem kiedyś powiedział: „Nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów, dopóki nie zajrzałem do internetu”. To dokładnie tak jest. Internet jest wielkim dobrodziejstwem, ale nie każdy umie z niego korzystać. Jest niebezpiecznym narzędziem w rękach frustratów i osób niezrównoważonych psychicznie, których mam wrażenie, że przybywa. Jest też źródłem niekończącej się wiedzy. Fakt, że z roku na rok tak jak wszechświat coraz bardziej się rozrasta, jest fajny.

Czy aktualnie pisze Pani jakąś książkę? Jeśli tak, to proszę uchylić rąbka tajemnicy, jaki będzie jej tytuł i kiedy zostanie wydana?

Siedzę nad „LO-terią” – drugą częścią „Klasy pani Czajki”. Ukaże się pewnie w przyszłym roku, ale najpierw czytelnicy jeszcze raz otrzymają „Klasę pani Czajki” w wersji poprawionej i w nowej szacie graficznej. Wreszcie ta książka będzie wyglądała tak, jak ja chciałam, by wyglądała. „Klasa pani Czajki” z żółtą okładką to jedyna moja książka, na której szatę graficzną nie miałam wpływu. Zresztą ze względu na tę szatę wielu dziennikarzy odmówiło mi napisania recenzji czy zaproszenia do programów. Po prostu dorośli nie chcieli przeczytać książki napisanej tak drobnym drukiem. A wracając do „LO-terii”, to napisałam już ¾, więc jestem na dobrej drodze do ukończenia.

Jakie jest najzabawniejsze zdarzenie z Pani życia?

Zdarzeń zabawnych jest cała masa. Wszystko zależy od tego co śmieszy tych, którym się takie zdarzenia opowiada. Syn lubi opowieści z moich lat szkolnych. Na przykład o tym, jak kolegę zamknięto w szafie i rozkazano mu udawać szafę grającą. Do klasy weszła nauczycielka a on, stojąc w szafie, śpiewał „Chałupy welcome to”.

Jeśli dostałaby Pani wiadomość, że za 24 godziny ma nastąpić koniec świata, co zrobiłaby Pani?

Wszystko, by w tym momencie być razem z moim synem. Ważne też byłoby mieć w garści ukochanego misia, który nazywa się Miamol i kilka dni temu skończył 40 lat. Mój syn wie, że jak umrę, to na pogrzebie Miamol ma siedzieć koło urny z moimi prochami. Niech więc przy końcu świata też ze mną będzie.

Udało mi się dotrzeć do informacji, że kocha Pani Warszawę. Chciałbym jednak, aby wytłumaczyła Pani za co miasto to jest obdarzone miłością Małgorzaty Karoliny Piekarskiej?

Jestem warszawianką od wielu pokoleń. Mam nawet (co jest rzadkością) „Książeczkę legitymacyjną obywatela miasta Warszawy” z 1849 roku wydaną Juliannie Piekarskiej – mojej prapraprababce. Warszawa jest specyficzna. Tylko ktoś, kto dobrze zna jej historię, prawdziwie kocha to miasto, a ja tę historię znam. Zresztą historia mojej rodziny to historia tego miasta. Praprapradziad po utracie majątku w wyniku powstania kościuszkowskiego został kowalem na Podwalu. Mieszkał w kamienicy ojca swojej żony Julianny z Dobrzańskich. Jego syn Paweł Piekarski był uczestnikiem powstania listopadowego. Dokument powołania do „Gwardyi Narodowej” wisi u mnie na ścianie. Wnuk Michał Piekarski walczył w powstaniu styczniowym. Do śmierci mieszkał na Chmielnej. Umarł w 1938 roku na łóżku, na którym dziś śpi mój syn. Syn Michała – Ludwik jest Dowborczykiem. Pracował w warszawskich wodociągach i w dwudziestoleciu skanalizował Nowy Dwór Mazowiecki oraz Modlin wraz z Twierdzą. Syn Ludwika – Bronisław (mój dziadek) walczył w powstaniu warszawskim. W Powstaniu brał również udział mój ojciec i jego starszy brat Antek, który zginął 7 września przy ulicy Zielnej 4 od strzałów w głowę i piersi. Całe dzieciństwo wraz z ojcem chodziłam śladami walk Antka. Zwiedzałam Starówkę z wierszami Artura Oppmanna i Wiktora Gomulickiego w garści. Mój drugi stryj ożenił się z przewodniczką po Warszawie. Od niej dowiedziałam się wielu ciekawostek. W swoim czasie rozpoczęłam kurs oprowadzania po Zamku Królewskim. Plany bycia przewodnikiem przerwało urodzenie syna. Znam wszystkie miejsca związane z historią mojej rodziny, ale też historię miejsc w okolicach których mieszkali. Pracując jako reporter w Telewizyjnym Kurierze Warszawskim pokazuję te ciekawostki moim kolegom i koleżankom. Wielu dopiero dzięki mnie zobaczyło szklaną trumnę ze świętym Bonifacym na Czerniakowie. Wielu dopiero ode mnie dowiedziało się, gdzie stanowisko CKM miał Janusz Kusociński, ochotnik w Obronie Warszawy w 1939 roku i usłyszało tragiczną historię Fortu Czerniakowskiego. To ja opowiadałam o historii walk na Żoliborzu i pokazywałam, gdzie padły pierwsze strzały jeszcze przed godziną W – mieszkałam na Żoliborzu przez 30 lat. To dlatego mogę koleżankom i kolegom z pracy opowiedzieć, jak wyglądała ulica Krasińskiego podczas pogrzebu księdza Jerzego Popiełuszki. Wiem też, jak nazywały się różne ulice w poszczególnych latach i skąd się te nazwy wzięły. Cały czas uczę się Warszawy, ale myślę, że wiem więcej niż przeciętny warszawiak. Czasem spotykam się na śledzia pod Samsonem z Mieczysławem Janiszewskim – najsłynniejszym warszawskim przewodnikiem gawędziarzem. Mieszkam na Saskiej Kępie w domu po prababce.
W redakcji Telewizyjnego Kuriera Warszawskiego jestem jedną z niewielu rodowitych warszawianek. Na obraz każdego miasta składają się jego mieszkańcy. Z Warszawą jest tak, że jej mieszkańcy w znacznej większości nie są rodowitymi warszawiakami. Oni tu żyją, pracują, a na święta jeżdżą w swoje ojczyste strony. Wtedy z jednej strony psioczą na Warszawę, a tak naprawdę w ogóle jej nie znają. Podobnie jak słabo zna ją cała Polska, której wiedza to ogólniki. A Warszawa to naprawdę miasto niezwykłe. Nie chodzi tylko o to, że jest nieujarzmione historycznie. Jest też wszechstronne geograficznie. Ja się śmieję, że brakuje w nim tylko gór. Jest woda (nawet kilka jezior i stawów w różnych dzielnicach). Są lasy. Na przykład Wawer, gdzie bardzo chciałabym mieszkać i co mam nadzieję się wkrótce stanie – to w 75 procentach las – Mazowiecki Park Krajobrazowy. Jest też tu pęd Śródmieścia, które coraz bardziej przypomina Manhattan.

Proszę wymienić 3 przedmioty, bez których nie wyobraża sobie Pani życia.

Pióro wieczne, mój ulubiony miś – Miamol, karty do gry. Wyboru dwóch pierwszych przedmiotów argumentować nie będę. A gdyby ktoś nie wiedział, o co chodzi z kartami, to już tłumaczę. To jedne z tych magicznych przedmiotów, które po pierwsze działają na wyobraźnię. Ja sobie zawsze wyobrażam kadryle tańczone przez te damy, waletów i królów. Przypominam bajki o rycerzyku czerwonego serduszka, które oglądałam jako dziecko. Po drugie karty mają właściwości terapeutyczne. Nic tak nie uspokaja jak pasjans. Zresztą sama nazwa „pasjans” wywodzi się z francuskiego patience, czyli cierpliwość. A tę cechę dobrze jest ćwiczyć całe życie.

Bardzo dziękuję za poświęcony, mimo licznych obowiązków, czas na rozmowę.
Krystian Lis
“Gimzetka” gazetka Gimnazjum w Jasienicy (woj. śląskie).

Print Friendly, PDF & Email