MAŁGORZATA KAROLINA PIEKARSKA

pisarka, dziennikarka, historyczka sztuki

2009 r. – Bo większą sztuką jest żyć niż przestać żyć

Pisarka, dziennikarka, felietonistka, reporterka, wydawca, poniekąd nawet poetka. Kim właściwie i w stu procentach jest Małgorzata Karolina Piekarska?

W stu procentach? Nie wiem nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Ponieważ cały czas żyje zabiegana, więc nie bardzo mam czas na zastanawianie się nad takimi rzeczami. Ciągle jakby zajmuję się nie marnowaniem czasu. W związku z tym nie zajmuję się rzeczami, które uważam za jego marnotrawienie. Zastanawiam się nad sensem życia, nad jego celem, nad tym, czy idę dobrą drogą do tego, co sobie wyznaczyłam, czy dobrze do tego celu zmierzam, ale nie zastanawiam się nad rzeczami, które wydają się tego nie warte. Na pewno i przede wszystkim jestem mamą, przede wszystkim jestem człowiekiem, jestem kobietą, a potem są te pozostałe rzeczy.

Pisanie towarzyszy pani przez większość życia. Niewątpliwie jest pani, proszę wybaczyć kolokwializm, bardzo płodną pisarką i felietonistką.

Wydaje mi się, że nie bardzo, bo Kraszewski przecież napisał ponad czterysta powieści.

Ale jeszcze wszystko przed panią!

(śmiech) No tak, ale on robił to bez komputera, a ja mam komputer i się nie wyrabiam.

Pomijając tę kwestię, ciekawi mnie, co zatem jest dla pani inspiracją? Czy swoje postaci kreuje pani na podstawie zachowań sobie znanych ludzi? Skąd czerpie pani pomysły na wciąż nowe opowiadania?

Z życia. Z życia, z rozmów ze znajomymi. Teraz także z Internetu, bo czasami podczytam co nieco na czyimś blogu, coś zauważę albo przeczytam w gazetach czy w informacjach.

Czyli swoje postaci kreuje pani na osobach sobie znanych?

Różnie to bywa. Bardzo często to są kompilacje. Jedna postać jest kompilacją wielu osób. Tak np. jest z Czarnym Michałem w „Klasie pani Czajki”, na postać, którego złożyły się życiorysy kilku osób, które nawet nie znają się nawzajem. A połączyło ich jedno: wszyscy wychowali się bez ojca. Po prostu wzięłam różne życiorysy i różne historie osób, które wychowały się bez taty, różne postępowania, zwłaszcza, że ten brak ojca chłopcy odczuwają o wiele bardziej niż dziewczyny. Dzieje się tak, ponieważ taki chłopiec chce się okazać innym niż jego ojciec, potem niestety przeważnie powtarza jego los. Zachowuje się dokładnie tak samo. Robi to, z czym walczył jako dziecko. I to jest też dla mnie takie fascynujące. W każdym razie te moje postaci literackie to bardzo często są kompilacjami kilku prawdziwych osób.

Zastanawiam się, czy ma pani może swój rytuał pisania?

Nie, bo ja nie mam czasu na rytuały. Na przykład nie mam czegoś takiego jak moja przyjaciółka, która potrzebuje weny, odpowiednich warunków w domu itd. Ja nie mam czasu na takie bzdury, jak szukanie weny. Gdybym mogła siedzieć dwa tygodnie w domu i poświęcić ten czas tylko pisaniu, to może szukałabym odpowiednich kapci, by swoje pisanie celebrować. Ale ja tak nie mam. Moje pisanie to są wszystko chwile kradzione. Teoretycznie powinnam co wieczór siadać do powieści. Powinnam codziennie pisać. Ale bardzo często nie mam czasu. Na przykład wczoraj załatwiałam bardzo dużo rożnych spraw, a wieczorem spotkałam się z kolegą, który ma kłopoty. Przecież ja też jestem czyjąś przyjaciółką, wiec muszę się zajmować też nie tylko braniem od ludzi tematów czy inspiracji, ale też dawaniem im kawałka siebie. Muszę zajmować się tchnięcia w kogoś dobrej energii. Czyli teoretycznie powinnam siedzieć i pisać, a spotykam się z ludźmi, bo też coś się im ode mnie należy. Poświęcenie się tylko pisaniu byłoby skrajnym egoizmem.

Niewątpliwie najbardziej kojarzona jest pani z ‘Klasą pani Czajki’. Co skłoniło panią do napisania tego typu książki?

Po pierwsze, chciałam żeby tam był bohater zbiorowy po to, żeby każdy mógł odnaleźć kogoś, kto jest mu bliski. Po drugie chciałam, żeby to była książka o tym, czego jeszcze moim zdaniem nie było do tej pory. Czyli o tym, co dzieje się w głowie młodego człowieka. Tak naprawdę jest to książka, którą niespecjalnie da się zekranizować czy przełożyć na język teatru. Oczywiście, można to zrobić, ale to nie będzie jakby całość. Nie będzie to wierne. To jednak jest historia o tym, co dzieje się w głowie nastolatków. Jakie ludzie w tym wieku mają przemyślenia. Ja czegoś takiego jako nastolatka szukałam i pewnym takim pomocnikiem były książki Krystyny Siesickiej, ale one mówiły tylko o myślach dziewcząt. O myślach chłopców nie mówiły w ogóle. Poza tym, w pewnym momencie zauważyłam, że te wszystkie bohaterki Siesickiej są troszeczkę do siebie podobne, a przecież – co człowiek to historia! Ludzie są naprawdę bardzo różni, choć rzecz jasna jakiś wspólny mianownik jest. Np. wszystkie nastolatki, no myślę, że dziewięćdziesiąt dziewięć procent z nich myśli, że każda jest niezwykła, co jest i prawdą i fałszem, zarazem. Prawdą w tym sensie, że każdy człowiek jest niezwykły, natomiast fałszem w tym znaczeniu, że w tej niezwykłości nie ma jednocześnie nic niezwykłego. W tej niezwykłości jest pewna zwykłość i powtarzalność.

Skąd taka dobra znajomość środowiska szkolnego, gimnazjalnego?

Nie wiem czy to jest dobra znajomość. Ja myślę, że to jest po prostu dobra pamięć do swojej przeszłości, a raczej do swojego postrzegania świata z tamtego okresu życia. Ja pamiętam, jakie się ma myśli mając szesnaście lat. Poza tym cały czas mam kontakt z ludźmi w tym wieku. I to nie nawet ze względu na syna, bo kiedy pisałam tą książkę Maciek chodził do podstawówki. Są to chociażby czytelnicy, chociażby dzieci moich znajomych, kuzyni. Podczytuję także fora nastolatków, wiem i widzę, jakie mają problemy. W wieku dojrzewania fascynuje mnie niecierpliwość. Młodzi ludzie chcą mieć wszystko natychmiast. Np. teraz odpowiadam na listy w 13stce (magazyn młodzieżowy przyp. red) i dziewczyna napisała, że ma kolegę, bardzo dobrze się rozumieją, świetnie się razem bawią, śmieją itd. Jednak on się jej podoba, ale ona boi się, że jak mu to powie to wszystko zepsuje i pisząc do redakcji pyta – co robić? Moje pytanie do niej brzmiało, (warto zaznaczyć, że dziewczyna ma 13 lat): „Czego jeszcze więcej chcesz?” Ja wiem, czego ona chce. Chce żeby on powiedział jej, że ją kocha, że jest najważniejsza na świecie, że jest jedyna na całe życie. Bo ona jeszcze nie wie, że te słowa niewiele zmienią w relacjach między nimi. W wieku trzynastu lat miłość nie wygląda tak, jak w wieku lat osiemnastu. Nie zamieszkają razem. Nadal będą razem się spotykać i razem śmiać. To szczęście, które jest między nimi będzie takie samo. Wzbogacone tylko o jedno słowo, które i tak jest wyświechtane. I właśnie na tym polega ta młodość, że gdy mamy naście lat, to my jeszcze sobie nie zdajemy sprawy, że rzecz, która mamy w tej chwili to jest tą pełnią szczęścia. Myślę, że książka o tym, co nastolatki mają w głowach może to uświadomić. Chociaż my i tak nie chcemy uczyć się na cudzych błędach. Ciągle mamy nadzieję, że nam się nie przytrafi to, co się przytrafiło wszystkim innym przed nami.

No właśnie, pytania do 13. Jak je pani traktuje, skąd czerpie odpowiedzi na nie?

Odpowiedzi z głowy, czyli z niczego, a jedyne, co mnie irytuje to fakt, że każda dziewczyna chce zadać pytanie, ale nie czyta odpowiedzi. Bardzo często jestem bezlitosna, po prostu pytania powtarzające się, kasuję. Ile razy mogę odpowiadać na to samo pytanie? Zwłaszcza, że one zadają je po dziesięć razy. A pytanie – Zenek zaczepia mnie czy ja mu się podobam? jest moim zdaniem takim samym pytaniem jak – Bartek ciągnie mnie za włosy, czy ja się mu podobam? Sytuacje są analogiczne.

Bardzo ciekawi mnie geneza pani drugiego imienia. Bo jak wiadomo przedstawia się pani i podpisuje dwoma imionami – Małgorzata Karolina. Czy mogłaby pani o tym opowiedzieć?

Po prostu drugie imię mam po prababci, która z kolei miała je po swojej babci, która zmarła przy porodzie. Imię jest przekazywanie z pokolenia na pokolenie i tradycją jest żeby ono było nadawane jako drugie, nie jako pierwsze. Rodzina, ze strony, której pochodzi to imię bardzo często mówi do mnie „Karolciu”, w związku, z czym jest ono pełnoprawne. Oczywiście, bardzo długo wstydziłam się i w ogóle nie przyznawałam do niego, ponieważ w moich młodych latach wydawało mi się, że to jest obciachowe imię. Jest to imię odmęskie, bo to od Karola dlatego wydawało mi się, że jest staroświeckie i się go wstydziłam. Później jakby się do niego przekonałam. Do Małgorzaty też się zresztą przekonałam dosyć późno. Byłam bardzo zakompleksioną nastolatką. Mam oczy w mokrym miejscu i bardzo się wzruszam. Przejmuję się „Brzydkim kaczątkiem”, płaczę na „Królu Lwie”. Ponieważ bardzo mi w szkole dokuczano wydawało mi się że pierwsze imię mam obciachowe, drugie imię mam obciachowe, nazwisko mam obciachowe i w ogóle wszystko jest obciachowe. Próba polubienia siebie nastąpiła dużo, dużo później, kiedy miałam naście lat i poszłam do liceum.

Jakie w ogóle były początki pani kariery zawodowej, związanej i z pisarstwem i dziennikarstwem?

Właściwie to nie wiem, co odpowiedzieć, bo zależy gdzie się tych początków szuka. Ja zawsze szukam ich w dzieciństwie, bo to ono warunkuje wszystko, co robimy w naszym dalszym życiu. Miałam cztery lata jak się nauczyłam pisać na maszynie do pisania i pisałam „dupa Małgosia, dupa Małgosia”. Sprawiało mi to wielką przyjemność, wydawało mi się, że to jest strasznie fajne. A potem jak miałam osiem lat napisałam pierwszy wiersz i wielką frajdę sprawiło mi to, że coś napisałam i doprowadziłam do końca. Uczucie pisania czegoś i pisanie tego do samego końca, to jest takie uczucie dosyć podobne do tego, które towarzyszy nam po wysprzątaniu mieszkania. Jest to takie uczucie spełnienia. Bardzo chciałam żeby to się powtarzało. Poza tym chciałam komuś opowiedzieć wszystkie historie, które gdzieś tam chodzą mi po głowie. W ogóle mnie się w dzieciństwie wydawało, że każdy człowiek, gdy coś widzi to sobie wyobraża jakieś historie. Byłam nawet pewna, że wszyscy tak robią, że to nie jest nic niezwykłego, że ja takie rzeczy robię. Widząc piwnicę wyobrażałam sobie, że tutaj to był skarb. Widząc zamek wyobrażałam sobie, że tutaj mieszka jakaś królewna. Wydawało mi się, że wszyscy w ten sposób na świat patrzą. Myślę, że to są jakby te początki. A później to poleciało już lawinowo. Mając piętnaście lat moje opowiadanie poszło na konkurs. Nie wygrało, ale opublikowano je w „Świecie młodych” i to, że znalazło się w druku wydało mi się dosyć istotne. Kiedy byłam w liceum to trafiłam na warsztaty literackie do Staromiejskiego Domu Kultury. Trafiłam tam przez ogłoszenie w prasie. Najpierw trzeba było wysłać swoje prace. Wysłałam je i w niedługim czasie przyszła odpowiedź, że mam się stawić. Byłam przekonana, że zostałam przyjęta na te warsztaty i przyszłam. Tymczasem tam zebrany był cały tłum ludzi. Największa sala w Staromiejskim Domu Kultury była nabita ludźmi. Nam powiedziano, że do grupy prozaików przyjęto tylko trzy osoby, bo tylko trzy się nadają. Myślałam, że powinnam już wyjść, ale okazało się, że wśród tych trzech osób… jestem ja. I od tego się to wszystko zaczęło. Zaczęłam chodzić na zajęcia. Przychodzili różni literaci, oceniali nasze prace. Różne były ich zachowania, bo np. Roman Śliwonik wrzeszczał, Tadeusz Mocarski też wrzeszczał, a przy tym tupał i wyrzucał nasze prace do śmieci itd. Pojechałam też na kilka takich imprez literackich, takich plenerów, na których właściwie codziennie ma się warsztaty. Ma się różne zadania. Np. masz napisać wiersz. Do dziś pamiętam ćwiczenie na wiersz z wersem, z sentencją zaczerpniętą z jakiejś książki. To się miało znaleźć w naszym utworze. A co już my z tym zrobimy i w jaki sposób to w ten wiersz wpleciemy to był nasz problem. Właśnie na jednym z takich wyjazdów każdy z nas czytał swoje wypociny. Był tam Andrzej Żmuda, redaktor naczelny miesięcznika kulturalno–społecznego „Okolice”. I on mi zaproponował druk dwunastu stron prozy. Miałam wtedy dziewiętnaście lat. Byłam tuż po maturze, ale nie dostałam się na studia. Nie miałam zbyt dobrego świadectwa, bo nigdy zbyt dobrze się nie uczyłam, a na dodatek wchodziłam w konflikty z nauczycielami. Zdałam bardzo dobrze egzaminy na studia, ale nie miałam punktów z pochodzenie, bo to były czasy takich punktów itd., więc mnie nie przyjęto. Wylądowałam w BUW–ie. (Biblioteka Uniwersytetu Warszawskiego). Gdy dostałam tę propozycję druku dwunastu stron prozy okazało się, że aż tylu nie napisałam. Musiałam jedno napisać na kolanie, a praca w bibliotece dawała takie możliwości. Pracowałam w dziale katalogów. Poukładałam karty katalogowe i… siadłam do pisania. Tak to się z tym drukiem zaczęło.

Pisuje pani w gazetach, pojawia się pani w TV, jaką dziennikarką pani woli być? Prasową czy telewizyjną?

Wszystko ma swoje plusy i minusy. Z telewizją to jest tak, że jeśli nie masz czegoś na taśmie to ta rzecz nie istnieje. Jeżeli do newsów, ktoś mi proponuje, że mi powie coś poza kamerą, to nic mi po tym. Ja tego nie mogę nigdzie wrzucić, bo „jak się nieoficjalnie dowiedzieliśmy Zenek twierdzi, że Kaśka to szmata” to jest żadna informacja. Musimy mieć Zenka, który świecąc swoją twarzą powie: „Kaśka to szmata”. Natomiast w dziennikarstwie prasowym ja tego nie muszę mieć nigdzie nagranego, bo ja sobie z kimś porozmawiałam, udokumentowałam. Oczywiście, w przypadku dziennikarstwa dochodzeniowo–śledczego lepiej mieć takie rzeczy nagrane lub na piśmie. Ale generalnie w dziennikarstwie prasowym nie muszę się podpierać tymi wszystkim sztucznymi protezami, typu kamera, mikrofon. Natomiast w telewizji jest to ten warunek konieczny. Wszystko musi być nagrane i w momencie, w którym nie jest to nagrane, to po prostu nie istnieje. I to jest ta ogromna trudność, bo kamera z jednej strony spina, a z drugiej obnaża pewne rzeczy, bo ona wyłapuje i pokazuje rożne niedoskonałości. No chociażby, to się tak mówi, że drugi plan jest najciekawszy, np. niedawno koleżanka robiła materiał o stadionie Skry, wypowiadał się jeden z inwestorów, a tuż za jego plecami pies robił kupę. I niestety okazało się, że facet mówił właśnie wtedy te najważniejsze rzeczy. I tak poszło na antenę, bo to była ważna wypowiedź. No tak jest w telewizji. No i my się teraz możemy zastanawiać, czy wywalamy ten fragment, czy dajemy. Niestety w newsach są wypowiedzi kluczowe, które muszą pójść. To właśnie była taka wypowiedź. Oczywiście może ktoś powiedzieć są komputery, można to wyrzucić, ale w newsach nie ma na to czasu. Taka obróbka i zmienianie tła – trwa, a poza tym w tej formie dziennikarstwa takich rzeczy się nie robi. Nie oszukuje się rzeczywistości. Jedna i druga praca jest ciekawa. Natomiast to, co się robi za pomocą kamery to jest coś zupełnie innego niż to do gazety. Np., wywiad przeprowadzony dla potrzeb telewizji zawsze wygląda inaczej niż ten do gazety. Różnice są przede wszystkim takie, że wywiad przeprowadzony do telewizji kończy się wraz z momentem wyłączenia kamery. Oczywiście, być może coś tam trzeba zmontować, gdy nie jest to na żywo, ale przeważnie to jest już koniec roboty. W gazecie jest inaczej. Trzeba jeszcze to wszystko autoryzować. Trzeba przede wszystkim to spisać, poprawić język, bo język mówiony różni się od pisanego. Ludzie mówiąc pomagają sobie różnymi innymi środkami wyrazu. Poza komunikacją werbalną pomagają sobie używając body language. Tymczasem w gazecie tego nie ma. W gazecie są tylko słowa. Więc to są dwa różne rodzaje dziennikarstwa i dwie zupełnie różne rzeczy.

Czyli nie ma pani swojego ‘faworyta’?

Nie, nie mam, bo to wszystko zależy. Jedno i drugie ma swój urok. Kamera spina i czasem trzeba coś nagrywać dziesięć razy. Pamiętam, że robiłam wystawę o Bielańskim Ośrodku Kultury i kobitka miała mi opowiedzieć, co jest na wystawie. I miała powiedzieć, że na wystawie są m. in. stare narty i sanki. Tak przeżywała to, że będzie mówić do kamery, że powtarzałyśmy to ileś razy, bo nie była w stanie powiedzieć tego jednego zdania. Pod koniec wyglądało to tak, że ona stała przed kamerą i z płaczem opowiadała o sankach i nartach. To było groteskowe.

Miała pani bardzo ciekawych przodków.

Tzn. ja myślę, że każdy ma ciekawych przodków tylko ja akurat mam to szczęście, że coś o nich wiem. A bardzo często ludzie nie wiedzą kompletnie nic i to nie jest tak, że oni nie mieli ciekawych przodków tylko po prostu nic się o nich nie zachowało. Jakaś niteczka została zerwana. Ktoś nie przekazywał jakichś informacji.

Ale chyba najbardziej charakterystyczny był pani stryjeczny dziadek

Zbyszek? Tak, ale też mi się wydaje, że taką postacią był też mój ojciec (Maciej Piekarski), w TVP na Placu Powstańców jest studio jego imienia. Ojciec był bardzo znanym dziennikarzem, otrzymał m.in. Nagrodę Miasta Stołecznego Warszawy. To nie jest częsta nagroda i nie jest też wręczana masowo. Po drugie też, gdzie nie spojrzę mam kogoś, o kim mogłabym wiele opowiadać. Np. ojciec mojej mamy. Był ochotnikiem na wojnie polsko–radzieckiej, gdzie został ranny i otrzymał Krzyż Virtuti Militari. Potem notabene nie chciano mu uznać tego udziału w wojnie do emerytury. Miałam także trzy razy „pra” dziadka, który był uczestnikiem Powstania Listopadowego. Mam w domu różne dokumenty o tym mówiące.

Wracając do pani stryjecznego dziadka, Zbigniewa. Napisała pani o nim książkę zatytułowaną „Dziewiętnastoletni marynarz”. Czy mogłaby pani opowiedzieć nam skąd się wziął pomysł na takie dzieło?

Wszystko opisane zostało we wstępie książki. Książka składa się jakby z dwóch zazębiających się ze sobą historii. Pierwsza to dzieje bohatera i tych listów. Druga to opowieść o tym, jak ja odkrywam całą historię z tym związaną. A wzięło się to stąd, że jak miałam naście lat to czytałam książki Karola Olgierda Borchardta: „Znaczy Kapitan”, „Krążownik spod Somosierry”, „Szaman morski”. To świetne książki, o prawdziwych wilkach morskich, o pierwszych marynarzach, którzy pod biało-czerwoną banderą opływali cały świat. Byłam tymi książkami po prostu zafascynowana i ojciec powiedział, że my w rodzinie także mieliśmy takiego marynarza i dał mi jego listy. Ponieważ, tak jak mówiłam wcześniej, jestem osobą, która bardzo się wzrusza, więc wielokrotnie się przy tych listach wzruszałam. Są one porywające, dlatego, że Zbyszek miał bardzo duży talent literacki, zresztą została po nim jakaś jednoaktówka, kilka wierszy… W listach tych zaś opisywał codzienne życie w Szkole Morskiej. Opisywał to w bardzo ciekawy sposób. I nadal czytelnik znajduje w tym cząstkę siebie. Zmieniają się lata, zmieniają się czasy, zmienia się sprzęt, np., sto lat temu nie było takich samochodów, jakie mamy teraz, ale psychika młodego człowieka jest cały czas taka sama. Więc ja czytając listy dziewiętnastoletniego chłopaka, sama mając dziewiętnaście lat bardzo się z nim zaprzyjaźniłam i zżyłam. Po lekturze tej korespondencji dla mnie to był ktoś niezwykle bliski. Dał się poznać, jako naprawdę niezwykła osoba. I chciałam dowiedzieć się, co się z nim stało. Wiedziałam, że ślad się urywał przed wojną, bo mój ojciec opublikował wspomnienia z czasów wojny i w tych wspomnieniach Zbyszka już nie było. Dlatego wiedziałam, że coś się z nim musiało stać przed wojną. Ojciec ukrywał przede mną prawdę. Druga część tej książki jest właśnie o odkrywaniu tej prawdy. To bolesna sprawa. Okazało się bowiem, że Zbyszek się powiesił. A powiesił się dlatego, że kochał się w mojej babci. Nigdy jednak tego nie powiedział, a mój dziadek się z nią ożenił. Dla Zbyszka to był dramat. Powiesił się na sznurze od hamaka. Mało tego… dopiero po opublikowaniu książki dotarł do mnie list, od jednego ze świadków zdarzenia. Było w nim napisane, że Zbyszek ten sznur nasmarował pachnącym mydłem, żeby był śliski i się szybciej na szyi zacisnął jako pętla. Straszne. To jest niezwykle dramatyczna historia też dlatego, że moja prababcia straciła najmłodszego syna – właśnie tego Zbyszka, a z kolei moja babcia, w której on się kochał też straciła syna w Powstaniu Warszawskim. Był więc we mnie też taki lęk przed jakąś klątwą, co jak zresztą w książce napisałam, że może ona przechodzi na mnie? Mam tylko jedno dziecko i bardzo nie chciałabym go stracić i być może chciałam jakby przerwać ten łańcuch młodzieńczych śmierci. I to stąd zrodził się pomysł na tę książkę. Rzecz jasna to w ogóle nie zmienia mojego zdania na temat samobójstwa, że jest to największe tchórzostwo, na jakie człowiek może się zdobyć. Bo niekiedy większą sztuką jest żyć niż przestać żyć. Ale zmierzenie się z tym wszystkim było dla mnie niezwykle trudne. Każda wizyta w Tczewie, gdzie wtedy mieściła się Szkoła Morska i gdzie leży Zbyszek to dla mnie ogromne wzruszenie. W tym roku na szczęście na cmentarz, na grób Zbyszka poszli ze mną licealiści z liceum im. Marii Skłodowskiej wraz z nauczycielkami, więc nie byłam tam sama i  jakoś nawet w ogóle się nie rozpłakałam. Gdybym była sama to pewnie usiadłabym na tym grobie i wyła. A tak… było mi jakoś łatwiej. Nawet nie zauważyłam tej wizyty.

Co dało pani napisanie tej książki?

Dało mi duże oczyszczenie, zmierzenie się z historią własnej rodziny. Poza tym, ja jestem wrogiem naprawiania historii. Takiego naprawiania w sposób Orwellowski poprzez wymazywanie przeszłości. Przeszłość nigdy nie wygląda tak, jakby nam się to podobało. I my sami musimy zmierzyć się z tym, jak ona wygląda naprawdę, a nie naprawiać ją wymazując lub zmieniając. Naprawiać można zepsute radio, a nie to, co się już stało. Można wytrzeć stół z rozlanej wody, ale nie wsadzimy tej wody z powrotem do środka szklanki, nawet, jeśli zaczniemy zbierać ją ścierką i wyżymać.

Wracając do pani ojca, Macieja Piekarskiego…

Ojciec był dziennikarzem, był historykiem sztuki, siedemnaście lat pracował w Muzeum Narodowym. Był też nauczycielem w liceum sztuk plastycznych w Warszawie. Wychował całe pokolenia ludzi, uczył wiedzy o plastyce, więc miał wśród swoich uczniów takie postaci ze świata kultury typu Maciej Zembaty (autor piosenek, satyryk), Piotr Szulkin (reżyser) czy Grzegorz Rosiński, który przez jakiś czas rysował Kapitana Żbika, a znany jest jako ten od Thorgala. Oprócz tego tato był dziennikarzem i publicystą. Ja byłam jego jedynym dzieckiem. Miał 35 lat kiedy się urodziłam. Byłam z nim bardzo zaprzyjaźniona i to była dla mnie bardzo ważna osoba.

I poszła pani w jego ślady…

Tak i nie. W tym sensie tak, że poszłam do telewizji, ale więcej pracy poświęcam gazetom. Ojciec zajmował się głównie drugą wojną światową. Ja też zajmuję się wojną, ale nie do tego stopnia, co ojciec. Ale wynika to z tego, że dla mnie druga wojna światowa to historia, dla ojca była to część jego życia.

Zastanawiam się czy pani ojciec tak sobie wyobrażał pani przyszłość…

Nie wiem. Jest mi trudno na to pytanie odpowiedzieć. Kiedyś z jego koleżanką z Powstania pojechałam na wakacje do Juraty i stamtąd trafiłam do Tczewa, gdzie odwiedziłam miejscowy kościół i przejrzałam księgę z tysiąc dziewięćset dwudziestego czwartego roku, w której wyczytałam, że Zbyszek zmarł śmiercią samobójczą. Wtedy okazało się, że istnieje jeszcze grób, narobiłam zdjęć, przyjechałam do ojca i pokazałam mu je, oczywiście robiąc przy tym awanturę, że próbował mi cały czas wmówić, że mój stryjeczny dziadek zmarł na serce. Wtedy ojciec powiedział, że będzie kiedyś ze mnie dziennikarz. Chociaż wcale nie miałam dziennikarstwa w planach. Ja cały czas myślałam, że zostanę po prostu pisarką. Oczywiście chciałam od razu zrobić z tej historii o Zbyszku książkę i od razu pisałam różne rzeczy. Zbierałam wiadomości na ten temat. Do dzisiaj mam zeszyt z notatkami. Z tymi wszystkimi informacjami o dziewiętnastoletnim marynarzu i Szkole Morskiej w Tczewie.
I pamiętam do dzisiaj jak odkryłam, że żyją jeszcze jacyś Tczewiacy. Pamiętam nawet nazwisko jednego, nazywał się Petrusewicz. Zadzwoniłam do niego i włączyła się automatyczna sekretarka. Wtedy, ponad dwadzieścia lat temu było to naprawdę rzadko spotykane. I było takie nagranie: „tu mieszkanie Ireny Petrusewicz….”, i dla mnie to było bardzo niezwykłe, że gdzieś odzywa się sekretarka. By nie wydawało się nikomu, że jestem jeszcze dzieckiem to nagrałam się bardzo poważnie. I ta pani do mnie oddzwoniła i powiedziała, że jej mąż nie żyje, i że ona nic nie wie na ten temat. Ale ten telefon oznaczał, że traktuje mnie, jak poważnego człowieka. Próbowałam się wtedy dowiedzieć, czy może żyją jacyś świadkowie tej historii, może żyje ktoś z tamtych czasów. Nie było jednak Internetu , więc poszukiwania były utrudnione.
Jest mi trudno powiedzieć czy ojciec myślał, że będę dziennikarką czy nie. Wiem na pewno, że powiedział kiedyś ciotce, że zajdę dalej niż on, bo wcześniej zaczęłam robić różne rzeczy, które on robił po czterdziestce. Ale to trochę głupio tak mówić, bo to tak, jakbym rywalizowała o coś z ojcem. A tak przecież nie jest.

Pokazywała pani mnóstwo pamiątek, bibelotów. Wynika z tego, że pani rodzina ma bardzo interesującą i bogatą historię.

Ja myślę, że każda rodzina ma ciekawą i bogatą historię, problem w tym żeby umieć ją przekazać następnym pokoleniom, żeby chciały one tego słuchać i żeby ją pamiętały. Ja wygrzebuję różne rzeczy. Mam bardzo dużo różnych dokumentów i listów. Czytam listy moich prababć i pradziadków, czytam kartki, jakie pisali do siebie i wiem jacy byli. Z tych listów można się dowiedzieć takich prostych rzeczy, no i one dają też obraz epoki. Np. moja prababcia, która wybudowała ten dom, w którym teraz jesteśmy, owdowiała w bardzo młodym wieku, nie miała wtedy nawet jeszcze czterdziestu lat. Nigdy więcej nie wyszła za mąż, bo bardzo kochała swojego męża, Antoleńka. On miał gruźlicę i jeździł się leczyć za Ural, do sanatorium, które mieściło się w Szafranowie. Było to głęboko w Rosji. On stamtąd pisał do niej naprawdę piękne listy, choć chwilami też trochę sprośne. Bo pisał do niej, że: „są tam bardzo piękne kwiatki, Karolciu byś sobie malowała (bo moja prababcia malowała obrazki) i kogutek miałby weselej”. Od razu wiadomo, o co chodzi z tym „kogutkiem”. No! (Śmiech). Bo przecież sto lat temu zakochani też mieli taki swój język miłosny. On np. pisał do niej: „Karolciu, nie mogę się już doczekać, kiedy się koło ciebie położę i zrzucę z łóżka jak w zeszłym roku”. Jego w tym Szafranowie zastała pierwsza wojna światowa i nie mógł wrócić do kraju. Ich korespondencja się urywa. Cisza jest aż do tysiąc dziewięćset osiemnastego roku, kiedy przychodzi taki bardzo smutny list, w którym on pisze: „Czasem mi się zdaje, że Polski nigdy nie zobaczę. Zdrowie, choć szanuję marne bardzo. Kaszlę bardziej niż w zeszłym roku i znacznie posiwiałem, a przecież nie mam jeszcze 36 lat”. On potem wraca, ale jest tak chory, że nie wstaje już z łóżka i cztery lata po powrocie umiera. Jego córka, a moja babcia ma wtedy siedemnaście lat. Umiera jej tata, którego przez długie lata nie było, a jak się zjawił, to też w sumie pożytku z niego już nie było. Leżał, kaszlał i powoli umierał.

Czy może pani opowiedzieć historię tego domu?

Historia tego domu… Cóż… do moich przodków należało pół Saskiej Kępy. Praprababcia miała dziewięcioro dzieci i każdemu wydzieliła skrawek ziemi i dała pieniądze na budowę domu. Ten został od wybudowany rok przed wojną, ale w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym był jeszcze kończony. Potem wybuchła wojna. W kuchni, podczas obrony Warszawy, było stanowisko CKM-u. Działania wojenne uniemożliwiły mojej rodzinie wprowadzenie się tutaj. A po wojnie, ponieważ moja rodzina – jak wszyscy Warszawiacy – przeszła przez obóz przejściowy w Pruszkowie… Notabene babcię rozdzielono z dziadkiem. Ona została z moim dwunastoletnim wtedy ojcem i moim przyszywanym dwuletnim wtedy stryjem. Moi dziadkowie wzięli dziecko z Zamojszczyzny na wychowanie jeszcze podczas okupacji, jakby nie mieli własnych problemów. Wzięli z domu dziecka akurat takie, które wyglądało na Żyda. Były więc plotki, że dziadkowie przetrzymują Żyda, a to przecież groziło zagładą całej rodzinie. Oni go sobie wybrali, bo mojej babci podobały się jego czarne oczka i to, że tak się wstydził i chował za pielęgniarką z tego domu dziecka, do którego oni przyszli wybrać. Ja tak chaotycznie opowiadam, ale to była bardzo głośna sprawa podczas drugiej wojny światowej, że kolejarze na Dworcu Wschodnim odczepili wagony z dziećmi z Zamojszczyzny, które jechały na zagładę. Taka paranoja, że do Oświęcimia jechały przez Warszawę. Oczywiście w wagonach bydlęcych. W każdym razie odczepiono te wagony, rozplombowano, a dzieci zabrano do domów dziecka. Rada Główna Opiekuńcza rozlepiła plakaty z apelem, by ludzie zabierali dzieci. I moi dziadkowie, chociaż mieli dwoje własnych i w domu się nie przelewało wzięli to dziecko, które było u nich pod fałszywym imieniem Krzyś Dionizy, ponieważ nie można było się dowiedzieć jak ono się nazywa, bo dziecko nie mówiło. Po jakimś czasie znalazła się jego matka i wiadomo było, że dziecko nazywa się Jaś Tchórz. Przeżyło z moimi dziadkami całą okupację, potem wylądowało w obozie przejściowym właśnie w Pruszkowie. Stamtąd cała rodzina, czyli moja babcia, mój ojciec, ten Jasio Tchórz, prababcia Karolcia, ta która wybudowała ten dom, prababcia Zosia z pradziadkiem Ludwikiem, czyli ci Piekarscy, których portrety wiszą w moim gabinecie i którzy są rodzicami tego dziewiętnastoletniego marynarza, wylądowali w Częstochowie. Tam urodził się mój stryj Bronek. Z tym imieniem wiązała się ciekawa i wzruszająca historia. Mój dziadek też nazywał się Bronek, a Antek, najstarszy syn mojej babci, czyli starszy brat mojego ojca, poszedł do Powstania. Wspominałam już, że babcię w obozie rozdzielono z dziadkiem. Potem dziadek odnalazł babcię w Częstochowie. I jak się spytał jak nazwiemy to dziecko, które się urodziło, to babcia powiedziała, że już dawno zdecydowała, że dziecko nazwie imieniem tego, który wcześniej wróci z wojny. I jako, że mój dziadek wrócił pierwszy, stryjek nazywał się Bronisław Antoni. Antek nigdy nie wrócił. Po wojnie, jak babcia szukała go przez Czerwony Krzyż okazało się, że poległ na Zielnej cztery, siódmego września. Miał niecałe szesnaście lat.
W każdym razie jak moja rodzina wróciła już z tego obozu do Warszawy, to okazało się, że w tym domu na Saskiej Kępie mieszka już ludność napływowa. Bo to było tak, że zanim Warszawiacy wrócili do Warszawy to tutaj przyjechała cała hołota i nie tylko hołota. Byli tu ludzie z całej Polski. Ciągnęli tu, chociaż Warszawa była jedynie kupą gruzu. Ale jako miasto dawała pracę. I przyjechali, pozajmowali cudze mieszkania. Np. jak dziadkowie wrócili do siebie, na Sadybę, czyli na drugą stronę Wisły, to ich meble były w innych mieszkaniach! Musieli zabierać od innych swoje rzeczy, a niekiedy nawet odkupić! Odkupić swoje własne rzeczy! Bo tamci ludzie twierdzili, że ich nigdy nie zabrali, a że one tu są to znaczy, że zawsze były. I udowodnij, że to był twój kredens! Ten dom udało nam się odzyskać dopiero po Okrągłym Stole. To znaczy na papierze cały czas był nasz, ale mieszkali w nim obcy ludzie.

Jako rodowita Warszawianka jest pani mocno związana ze swoim miastem. Miała też pani okazję rozmawiać z uczestnikami Powstania Warszawskiego. Co najbardziej utkwiło pani w pamięci z tych rozmów? Co panią uderzyło?

O Boże, tych rozmów były miliardy! Bo mój ojciec też brał udział w powstaniu. Choć miał zaledwie dwanaście lat to był posługaczem filii Szpitala Ujazdowskiego. Dlatego tych rozmów o Powstaniu i z powstańcami były miliardy. Bardzo często są takie spory czy powstanie było potrzebne czy niepotrzebne. To, co mi zapada w pamięć to fakt, że nie prowadzą ich sami powstańcy. Bo gdy ich się spyta, czy jeszcze raz poszliby do takiej walki, to oni, choć mają po osiemdziesiąt lat mówią, że gdyby zdrowie pozwoliło, to tak. Oni w ogóle nie maja takich myśli czy było warto czy nie warto. Jest też takie coś, że wojna czy jakiekolwiek zagrożenie pokazuje, jakim kto jest człowiekiem. Bywa więc, że ktoś, kto czasem w życiu codziennym wydawał nam się takim szlachetnym charakterem, w chwili zagrożenia niekoniecznie nim jest, a jednocześnie jakaś najgorsza szuja okazuje się, że jest w stanie dźwigać tam jakiegoś rannego godzinami itd. Pamiętam, że poznałam taką panią, która była dumna z tego, że siedziała całe powstanie w piwnicy i uważała, że to, że niszczone jest miasto jest najgorszą zbrodnią. Jakoś nie było w niej refleksji dotyczącej ludzi. Bardziej interesowało ją miasto, jako miasto. Natomiast dzisiaj my wiemy, że miasto można odbudować. Mało tego! To tragiczne doświadczenie Warszawy zrobiło bardzo dużo dobrego w świadomości europejskiej! Przecież po trzęsieniu ziemi, które miało miejsce w tym roku we Włoszech,  przedstawiciele tych miast, które niemalże zniknęły z powierzchni ziemi przyjechali do Warszawy oglądać jak wygląda miasto, które też przeżyło kataklizm. I już wiedzą, że to jest miasto, którego w sześćdziesiąt lat temu w trzech czwartych nie było. Mnie jest to sobie trudno uświadomić. Chociaż dzisiaj nadal jak się przejedzie przez Śródmieście to widać jeszcze jakieś ślady wojny. Zresztą na moim domu są ślady po strzałach właśnie w kierunku tego okna, w którym był umieszczony CKM w kuchni. Ale już jak przez mgłę pamiętam, że nie było Zamku Królewskiego. On został odbudowywany w latach siedemdziesiątych, więc ja byłam jeszcze bardzo małym dzieckiem. Pamiętam natomiast skarbonkę, która stała na środku Placu Zamkowego. Pamiętam też, jak pierwszy raz przekroczyłam próg Zamku. Był specjalny pokaz zorganizowany dla członków Stowarzyszenia Historyków Sztuki. Mój ojciec kończył historię sztuki, więc trafiła się okazja zobaczyć ten zamek od środka.

Co w rozmowach Powstańcami panią najbardziej wzruszyło, co poruszyło, jakie wspomnienia?

To są jakby dwa aspekty. Pierwszy to ten, kiedy ludzie opowiadają jak byli dziećmi, które przeżyły masakrę na Woli. To są po prostu niesamowite historie. Niesamowite! W ogóle to, jak oni to opowiadają…, bo opowiadają dorośli ludzie, ale w chwili, gdy to robią mają znów sześć lat. To jest ten moment, kiedy my, patrząc na starszą panią uświadamiamy sobie, że ona też kiedyś była małą dziewczynką i samo uświadomienie sobie jest takim momentem granicznym. Przekonałam się także, że historie opowiadane przez ludzi, którzy je przeżyli wcale nie są bardziej wzruszające od takich historii, które opowiada nam ktoś z drugiej ręki. Pamiętam spotkanie z takim panem, który się nazywał Mścisław Lurie. To jest dosyć ciekawe, bo matka dała mu na imię Mścisław. Był jej piątym dzieckiem. Czwórkę poprzednich zabili jej Niemcy na jej oczach. Najstarszemu synowi, który miał wtedy 12 lat, a potraktowano go jak dorosłego, strzelono w tył głowy. Ona była wtedy w ciąży. I ją też rozstrzelano, ale nie zabito. Wypluła kulę wraz z zębami, bo kula weszła jej policzkiem. Leżała wśród trupów trzy dni. Ponieważ po trzech dniach poczuła, że dziecko w jej brzuchu się porusza, to jej dało siły do dalszej walki o życie. I urodził się właśnie pan Mścisław. Pan nieźle „porąbany”, że tak powiem. Jego matka była wdową, z tym jednym dzieckiem, tak zwanym „pogrobowcem”. To, jak on o tej matce opowiadał chwytało za serce. Ja się go spytałam: „a co ta matka opowiadała o tych trzech dniach, gdy leżała wśród tych trupów i patrzyła w niebo?”. A on na to, że były to „metafizyczne przemyślenia, o istocie życia. Po co człowiek żyje? Skąd przychodzimy”.
Ja w ogóle myślę, że wojna i takie kataklizmy uświadamiają człowiekowi, że jesteśmy tylko pyłkiem na tym świecie. Na co dzień o tym zapominamy, bo się zabijamy dla paru złotych.
Drugi aspekt tych rozmów to są opisy Powstańców. Pamiętam, że gdy byłam jeszcze nastolatką, to ogromne wrażenie zrobiła na mnie taka książka „Mrówka na szachownicy”. Zupełnie inaczej się czyta książki, kiedy zna się ich bohaterów czy autorów. To napisał Jan Kurdwanowski, który obecnie mieszka w USA jest psychiatrą. Brał udział w walkach o Arsenał i on np., opisywał w tej swojej książce, te przeżycia powstańcze, ale w taki sposób, jak on widział wówczas świat. Pisał bez ogródek. Jeśli jego zdaniem jakiś dowódca był skurwysynem, to w książce było dokładnie napisane: „ten skurwysyn”. I środowiska powstańcze były oburzone tym. Grzmiały, że on nie ma prawa o tym człowieku, który zginął jak bohater, pisać per „skurwysyn”. Dla mnie było to jakby odbieranie człowiekowi prawa do odczuwania w taki, a nie w inny sposób. Uważam, że wolność słowa polega na tym, że mamy prawo odczuwać coś zupełnie innego niż inni i mamy prawo myśleć np., że Doda jest kretynką, tak samo, jak inni mają prawo myśleć, że ona jest boginią. Mamy prawo podziwiać jakiegoś tam polityka, a drugi człowiek ma prawo nim gardzić. Tak jest ze wszystkim. Tak też było z tą książką. On miał takie swoje własne, subiektywne odczucia i dla mnie to było fascynujące, że potrafił się przeciwstawić temu naszemu polskiemu, brązowniczemu charakterowi, który mówi np. o Adamie Mickiewiczu same wspaniałe rzeczy, a ta jakaś kiła, która go tam zżerała od dołu to w ogóle nie istniała. Rzecz jasna, kiła nie przekreśla wielkości Mickiewicza, nawet może dodaje mu tego człowieczego pierwiastka. Czyni go kimś więcej niż bohaterem papierowym, czy z brązu odlanym. To samo z bohaterami Powstania.  Poza tym w tej książce niesamowite było także ukazanie umysłu młodego chłopaka. Jak on stał trzecią dobę na warcie, bez snu i co on robił żeby nie zasnąć? Wyobrażał sobie swoje koleżanki jak się rozbierają! I to też się spotkało ze sprzeciwem środowiska powstańczego, bo bohater nie ma prawa myśleć o dupach. A w końcu to przecież byli normalni, młodzi chłopcy. Bardzo często zawierali te śluby, bo gdzieś tam byli wychowywani w ten sposób, że nie idzie się do łóżka bez ślubu, a myśleli, że już nigdy w życiu nie zaznają seksu. W związku z tym zawierali te powstańcze śluby żeby się jeszcze mówiąc kolokwialnie i po dzisiejszemu „pobzykać” w tę ostatnią noc, gdzie wali się świat! Pamiętam jak jeden z powstańców opowiadał mi: „Ale pani wie, że Arsenał padł, bo wszyscy się upili i się pierdolili w kółko, bo już nie było amunicji!”. Oczywiście o tym nigdzie nie można powiedzieć, bo będzie, że bezcześcimy pamięć Powstańców. Jak dla mnie wcale tak nie jest. Wojna to niezwyczajna sytuacja. Po prostu świat walił się tym ludziom na głowy! Pamiętam, że Kurdwanowski opowiadał jak później próbował wydostać się na Zachód. Uciekł najpierw do Berlina Zachodniego i tam poznał pewnego Niemca, który, jak się okazało, też brał udział w powstaniu tylko po tej drugiej stronie. Rozrysowywali sobie mapę miasta. Który gdzie stał i gdzie strzelał. I okazało się, że strzelali do siebie, po dwóch przeciwnych stronach barykady właśnie pod Arsenałem. Jeszcze przez dwadzieścia lat po tym spotkaniu krążyła między nimi korespondencja. Kurdwanowski wyjechał do USA, a ten Niemiec oczywiście cały czas mieszkał w Niemczech. I słali sobie kartki z życzeniami na święta. Bo wojna w pewnym momencie dzieli, a potem, gdy się skończy łączy. Bo gdzieś tam trzeba skończyć te animozje.

W życiu przeprowadziła już pani zapewne dziesiątki wywiadów i ma pani na koncie niejeden reportaż. Który wywiad czy reportaż był dla pani najważniejszy, który wzbudził w pani jakieś skrajne emocje?

Wywiad to z Gwidonem Miklaszewskim. Mam w domu taką książkę, na której wychował się mój stryj, ten urodzony w Częstochowie. Potem ja się na niej wychowywałam, a potem mój syn. To jest „Bajeczka o książeczce” Gwidona Miklaszewskiego. Taka historia o skrzatach. Zaczyna się od słów: „ Taki mały śmieszny skrzacik, co ma czterech małych braci, rankiem się obudził wcześnie, patrzy, bracia jeszcze we śnie. Cicho siadł, bułkę zjadł i nie mówiąc nic nikomu, wyszedł cichuteńko z domu w świat….” W każdym razie ta książka została wydana tylko raz w czterdziestym czwartym roku w Krakowie. Napisał ją i zilustrował właśnie Miklaszewski. Ja i moje pokolenie znało go świetnie, ponieważ to był rysownik rysujący do Płomyczka. Był także obecny w Ekspresie Wieczornym. Teraz nie ma już Ekspresu Wieczornego, ale przez lata była to bardzo popularna popołudniówka. Ponieważ nie było wtedy Internetu, więc wychodziły dwie gazety. Jedna rano i to było Życie Warszawy, a po południu Ekspres Wieczorny. Oczywiście wychodziły jeszcze inne, ale tamte, to były dwie podstawowe gazety Warszawiaków. W Ekspresie Wieczornym Miklaszewski rysował Syrenkę. Oczywiście ta syrenka miała nogi, bo to była przeciętna Warszawianka i ona miała różne przygody. Był to zawsze taki jeden dowcip rysunkowy. Miklaszewski miał też swoją rubrykę w Dzienniku Zachodnim na Śląsku. Był tam bardzo dobrze znany. Poza tym ilustrował wiele książek dla młodzieży, np. książki Hanny Ożogowskiej. Ja nawet mam ilustrowaną przez niego „Głowę na tranzystorach”. Nawet chciałam mu ją zanieść, żeby mi ją podpisał, ale zorientowałam się, że koledzy na obozie mi ją poprzerabiali. Bohaterom podorysowywali piersi, tyłki itd. W każdym razie to był bardzo popularny rysownik. No i ja miałam tę „Bajeczkę o książeczce”, która byłą u mnie w rodzinie kultową książką. Oczywiście miałam jeszcze jego drugą książkę „Skrzaci dom”, która wyszła trochę później, bo w czterdziestym ósmym roku, ale kultowa była „bajeczka”. Umówiłam się z Miklaszewskim na wywiad i poszłam z tymi książeczkami. Mój syn miał wtedy niecałe dwa lata. Miklaszewski kiedy zobaczył, że ja mam te książki, tak bardzo chciał mi je odebrać, że mnie upił winem „Cinzano” i błagał, żebym mu te książki oddała. Ja dałam się upić, ale nie dałam sobie odebrać tych książek. To było ogormne przeżycie, bo my oboje żeśmy płakali i wyrywali sobie te książki. Do niego pierwszy raz w życiu przyszedł ktoś z tymi książkami. Było więc to ogromne przeżycie, że ktoś jeszcze te książki kojarzy, że ktoś je ma i że one istnieją w czyjejś świadomości i ktoś się na nich wychował. To był dla niego taki szok. Dla mnie szokiem było, że on tych książek nie ma i chce mi je odebrać. I nigdy nie dał mi autografu. A później niestety już umarł. W tym wywiadzie rozmawialiśmy o wszystkim.. Np. on mi opowiadał, dlaczego nazywa się Gwidon. Bo wszystkie imiona dało się zniemczyć, a on urodził się w Berlinie. Jego ojciec był przedstawicielem „Cinzano” i wyjechał tam służbowo. Miał mu się urodzić syn. Jak go nazwać, by się nie dało zniemczyć? Kazimierz to by było Kazimir, a Gwidon to włoskie imię Guido, więc trudniej. I tak został Gwidonem.

A najlepszy reportaż?

Ale telewizyjny czy gazetowy, bo np. gazetowe to są dwa, które zawsze wspominam. Jeden to ten, który napisałam do takiej gazetki, za który nie dostałam żadnych pieniędzy tylko zwrot kosztów podróży. Jest on u mnie na stronie pod tytułem „Barka to nie dziwka” i opowiada o ośrodku o nazwie Barka znajdującym się w pobliżu Poznania. Ten ośrodek zbiera rozbitków tak, jak barka. To są ludzie po różnych przejściach typu więzienie, narkotyki itd. No i ja pojechałam tam na tę Barkę realizować materiał. Tam byli po prostu panowie, którzy spędzili na przykład trzydzieści lat w więzieniach. Dosyć mocne przeżycie. Nocowałam w tym ośrodku, dostałam pokój, klucz do drzwi i… bałam się, że oni tam przyjdą. Ale nie chciałam się zamykać od środka żeby nie było, że nie mam do nich zaufania. Więc to była taka trochę stresująca sytuacja. Natomiast niesamowite było, kiedy nagle się okazało, czego ci ludzie naprawdę pragną. Do dziś pamiętam, jak taki koleś, który miał ksywę „Malowany”, powiedział, że koniecznie chce mieć ze mną zdjęcie i rozebrał się od pasa w górę. Wtedy zrozumiałam, czemu nazywa się „Malowany”. On był cały wytatuowany. A co najdziwniejsze, w jego pokoju były laleczki w koronkach, poduszki haftowane, makatki na ścianie. Miał taki „wycmoktany” pokój z bibelotami i serweteczkami, bo to było to, czego całe życie mu brakowało. Jak oni wszyscy opowiadali te swoje różne przejścia i sytuacje, które im się zdarzyły. Te ich opowieści, jak to się stało, że oni spędzili tyle czasu w więzieniach… Niezapomniane. Kawał życia. Ich głównym problemem po wyjściu z więzienia było to, że nie umieli żyć „na zewnątrz”. Bardzo trudno było się im przestawić na życie w normalnym świecie, bo w więzieniu ma się wszystko załatwione, ma się nocleg, jedzenie, a tutaj trzeba tak naprawdę zdobywać pieniądze na to żeby się utrzymać. Pamiętam jak jeden z nich, Henio, opowiadał mi jak swoją przyszłą żonę wziął na motor, wywiózł do lasu i powiedział „dajesz dupy, albo cię wilcy zjedzą” i on był w niesamowity sposób wulgarny, ale w taki, że mnie szczęka opadła, bo on opowiada „Ja mówię: – dajesz dupy albo cię wilcy zjedzą. Ona mi mówi, że chłopa nie miała. Ja ją biorę, a tam luzy aż gwizdało!” Po prostu to było niesamowite! Niby od dzieciństwa na podwórku jakieś przekleństwa słyszałam, ale niesamowite było jak on to w ogóle opowiadał. In nie umiał tego opowiedzieć inaczej. „Po jakimś czasie przyjeżdża kolaska na podwórko. Jej rodzice przyjechali, że ona w ciąży jest. Więc ja buty w garść, w długą i w pole. Ale żenić się musiałem”. Ja na to pytam, czy była w ciąży, a on odpowiada. „A chuj ją wie. Wesele zrobiłem za kradzione pieniądze. Wsadzili mnie do pierdla, to ona się w tym czasie rozwiodła. Przecież nie będzie pizdy zaspawanej dla mnie trzymać.” I ta opowieść tego Henia była jakimś kosmosem kompletnym, z tym światopoglądem, z tymi przeżyciami. Opowiadał też, jak to robił wszystko żeby z więzienia dostać się do szpitala. Jak sobie np. oko wyjął. Ja mówię: „Heniu jak to, przecież masz oko.” On na to: „Ludzie trzymajcie mnie! Pierdolnięta jakaś! Nie widzi, że nie mam oka! Ludzie trzymajcie mnie!” A ja widzę, że on ma oko. To już nie wiem, czy on szklane czy jakie ma? A chwile potem on zajrzał mi w dekolt i powiedział, że mam fajne cycki. No kosmos! Dlatego od razu zapytałam, „Czym tyś to Heniu zobaczył? Tym szklanym okiem? Tym okiem, którego nie masz?” To było niesłychane spotkanie. Drugim takim reportażem, który wspominam był z kolei reportaż dla telewizji. Właściwie dużo ich było, jak się cofnę wspomnieniami, to okazuje się, że każdy może być niezwykłym. To była taka historia pana Jacka, który prosi żeby mówić do niego Wiktoria, bo jest właśnie po kuracji hormonalnej i ma piersi „trójkę”. Marzy żeby mieć cipkę, ale Bozia nie dała tej cipki, ale w tej chwili trwa procedura zmiany płci w sądzie. Przyjeżdżam tam do niego. Malutka wieś. Z drewnianego domku o zielonych okiennicach wychodzi jego matka i mówi: „Pani redaktor, proszę do mnie!! A ty Jacek, wypierdalaj!” A ten Jacek, w takiej spódnicy, w takich sandałach numer co najmniej czterdzieści cztery, z grubymi paluchami, klipsami w uszach… Do tego jakaś wada wymowy, zęby nie wszystkie. Ja sobie wyobrażałam go inaczej. On miał być ode mnie dziesięć lat młodszy. Ja miałam wtedy trzydzieści siedem lat, więc wyobrażałam sobie jakąś piękną kobietę jak słynna Miriam. A to była po prostu trochę obrzydliwa baba. O wyglądzie staruszki, z tym, że metrykalnie dwudziestosiedmioletnia. To była też mega historia, jak tak się patrzy z boku. Myśmy pojechali tam do jakiejś kapliczki i on, a właściwie ona tam klęczała i mówiła, że prosi Matkę Boską Opiekunkę Przyrody o zdrowie… No kosmos kompletny!
Z kolei z muzycznych reportaży to mocno zapadł mi w pamięć reportaż o TSA. Gdy byłam nastolatką to był zespół kultowy. Potem oni zniknęli, bo wyjechali wszyscy do Stanów. To był ich taki powrót. Oni zrobili konferencję prasową na lotnisku. Część muzyków była ze Stanów. Mieli perkusistę Dwayna, który był muzykiem jazzowym. Ja powiedziałam, że mam dla tego Dwayna prezent, że pojedziemy we dwójkę najmniejszym samochodem świata i przewiozłam go swoim maluchem. On był w ciężkim szoku, bo on nigdy takiego samochodu nie widział. W USA przecież wszystko jest naprawdę wielkie. Tam zwykli ludzie, którzy nie mają pieniędzy też mają ogromne samochody, które są tanie jak barszcz. Więc jak on zobaczył taki samochód, to go obfotografowywał ze wszystkich stron.

Z racji wykonywanego zawodu zdarzało się pani i do tej pory zdarza pewnie wiele śmiesznych i dziwnych sytuacji…

Oj śmiesznych to mnóstwo, właściwie codziennie… o np. ostatnio. Pojechałam na piknik rodzinny na Ochocie i przyprowadzono mi pana burmistrza dzielnicy Ochota, który miał opowiedzieć m. in. o idei pikniku. Pan burmistrz mówił i oblizywał się cały czas. Miał taki tik nerwowy no i operator mówi do mnie: „słuchaj, ja nie wiem jak to będzie.”. Ja na to mówię, że damy radę. Po czym na montażu, za każdym razem jak się przycięło to zostawał koniuszek języka, to jest ułamek sekundy, ale po prostu w telewizji to widać. Widać ten język. Ryczeliśmy ze śmiechu. Zawsze się coś dzieje. Albo np. śmieszne jest jak się jedzie do jakieś szkoły, zwłaszcza podstawowej, a tam dzieci biegają i krzyczą: „ja chcę być w telewizji! Ja chcę być w telewizji!” Z drugiej strony my niekoniecznie możemy te dzieci w telewizji umieścić, bo oczywiście grupę tam siedmiu możemy, ale jakiegoś pojedynczego, który robi coś bardzo głupiego nie możemy, bo nie mamy zgody jego rodzica. A dlaczego ma nas potem jego tatuś po sądach ciągać za to, że pokazaliśmy jak jego syn biega po murku?

Gdyby miała pani przeprowadzić z kimś swój Wywiad Życia, kto by to był, dlaczego?

Nauczyłam się jednej rzeczy. Bardzo często ludzie, którzy mnie gdzieś tam interesują, a których nie znam, nagle przy bliższym poznaniu okazują się nie tacy atrakcyjni, jacy się wydawali. Bardzo podziwiałam aktora Jana Englerta, no i przyszło mi przeprowadzić z nim wywiad. Nie jestem już zainteresowana Janem Englertem. To znaczy nie to żeby on zrobił coś specjalnego, ale po prostu ja mu przeszkadzałam w życiu. Takie odniosłam wrażenie. A ja nie chcę nikomu przeszkadzać w życiu. Więc jeśli to ma być wywiad taki, że ja komuś przeszkadzam to, po co on mi tego wywiadu udziela? I ja oczywiście rozumiem, że może się tak dziać w momencie, w którym się udziela dwudziestu wywiadów dziennie, ale ja nie przypuszczam, że jakakolwiek, nawet największa gwiazda akurat tylu wywiadów dziennie udziela, bo nie ma tylu mediów, które są takimi rzeczami zainteresowane! Dzisiaj Super Ekspress, jutro i pojutrze? No przepraszam! Uważam, że można coś z siebie wykrzesać dla drugiego człowieka i niekoniecznie zgrywać się na wielkiego, ważnego i zajętego. Ja zawszę mówię, że jeśli ktoś myśli, że jest bardzo ważny i super sławny, to niech sobie pomyśli ilu jest ludzi na świecie w ogóle, globalnie i zastanowi, jaką skalę ma ta jego sława? Oczywiście, Zosia z drugiej c też może być najsławniejszą osobą w szkole i mogą się w niej kochać wszyscy chłopcy, ale Zosia wyjdzie gdzieś poza szkołę i nie jest już sławną, nikt nie wie kim jest Zosia. To samo przenosi się na większe połacie świata. Przykładowo prezenterki z TVP Warszawa nie są znane w Krakowie itd., a prezenterki Telewizji Polskiej nie są znane we Francji.

Czyli nie ma pani szczególnej osoby, z którą chciałaby pani przeprowadzić wywiad?

Wiele jest takich, z którymi bym chciała, natomiast żebym się strasznie na to nastawiała, to nie, ponieważ zawsze sobie myślę – będzie okazja to przeprowadzę, nie będzie okazji trudno. Los być może tak chce. Podałam przykład Jana Englerta, ale mogłabym podać kilka innych przykładów, gdzie czasami aż żałowałam włączenia dyktafonu, bo było to bez sensu. Ludzie się różnie zachowują. Oczywiście, wydaje mi się, że wynika to z wychowania i z miejsca, z którego wyszli. Zauważyłam, że im kto zrobi większy skok w życiu, zrobi większe odbicie od dna, im z mniejszej i bardziej brudnej małej chatynki wyjdzie i im większych miliardów się dorobi to z reguły mu odbija. Dowodem na to są różne takie postaci, choćby z kultury amerykańskiej, np. taki Snoopy Dog, czy chociażby Micheal Jackson, o którym myślę, że to wszystko, co się z nim działo wynika z tego, że wyszedł z biedy i dorobił się milionów. Jego umysł po prostu nie wytrzymał

Zapewne zdarzyło się pani samej udzielić komuś wywiadu już wcześniej. Po której pani woli być stronie, pytanego czy przepytującego?

Tak, wielokrotnie. Ale to są dwie różne role. Ja lubię i mówić i lubię słuchać, więc po prostu dostosowuję się do sytuacji. Jak mam mówić to mówię, jak mam słuchać, to słucham. Natomiast faktem jest, że bardziej odkrywcze dla mnie jest przeprowadzanie wywiadów niż ich udzielanie, bo odpowiedzi na pytania, które mi zadają ja znam i dla mnie nie jest to nic odkrywczego. Natomiast słuchanie odpowiedzi na pytanie, które ja zadałam jest rzeczywiście dla mnie odkrywaniem innego świata. No, bo o sobie to ja wszystko wiem, a o innym człowieku nie wiem, więc zawsze to jest ciekawsze.

A nie jest tak, że poprzez odpowiedzi na zadawane nam pytania nie odkrywamy się na nowo?

To musiałoby paść jakieś specjalne pytanie. Byłam niedawno na spotkaniu autorskim
w Mordach gdzie mnie zapytano o jakieś najgłupsze zdarzenie, którego się wstydzę. Ja nie znam do tej pory odpowiedzi na to pytanie, ponieważ nie kojarzę czegoś takiego. Pewnie dlatego, że tak jak napisałam na swoim blogu, to, że w pociągu nie ściągnęłam majtek i nasiusiałam w stringi, to nic takiego. Ja się nawet tego nie wstydzę, no bo Boże mój, to się każdemu z nas mogło zdarzyć! Nie znam nikogo, kto by choć raz się nie zsiusiał w majtki! Może ktoś powiedzieć, że powinnam się wstydzić tego, że nie uczyłam się na samych piątkach i dostałam się na studia dopiero za piątym razem, ale to też nie jest rzecz, której  się teraz wstydzę, ponieważ właśnie dzięki temu idąc na studia miałam bogatsze doświadczenie życiowe. Pracowałam w różnych miejscach przed tymi studiami: w Bibliotece na UW, w Warszawskim Ośrodku Kultury, w Muzeum Narodowym. Zobaczyłam, jakie życie mają ludzie, którzy nie mają wykształcenia i jak są traktowani. Jak traktowali mnie studenci, kiedy ja wymieniałam karty katalogowe. Wielokrotnie potrącano mnie i obrażano. Więc zobaczyłam też taką czarną stronę życia. Dlatego też nie mogę powiedzieć, że to, że nie byłam najlepsza uczennicą to była głupota, której ja się wstydzę. Przecież to też gdzieś tam mi pomogło, bo mnie ukształtowało. Ja zawsze staram się jakąś negatywną rzecz przekuć w coś pozytywnego. Ponieważ to jest tak, że w ogóle się staram myśleć pozytywnie i dopatrywać się dobrych stron w życiu. Myślę, że to po części cecha mojego charakteru, a po części rzecz wypracowana, dzięki np. książce Eleonor H. Potter, „Pollyanna”, która całe życie grała w zadowolenie i ja też się staram grać w zadowolenie .

Na jakie pytanie by pani nigdy nie odpowiedziała w wywiadzie i jakiego by pani nigdy nie zadała, z jakiej sfery?

Na pewno pytanie dotyczące sfery seksualnej. Dlaczego nie? Ponieważ to jest tak, że seks i życie intymne dwojga ludzi to jest życie intymne DWOJGA ludzi. A ja nie mam upoważnienia od tej drugiej osoby na udzielanie odpowiedzi na takie pytanie, bo to też jest intymna część życia drugiej osoby. Dlatego nie życzę sobie żeby ktoś mi takie pytania zadawał. Nie dlatego, że się wstydzę czy, że mam coś do ukrycia, tylko po prostu to nie jest tylko moja część życia. Czym innym jest opowiedzieć o wspólnych wakacjach z kimś, oczywiście można powiedzieć, że to są wspólne wakacje Mietka i Kaśki, ale to nie są intymne rzeczy. Natomiast jednak ja uważam, że to są tereny, na które nie mamy prawa wkraczać. Dlatego też sama nie lubię zadawać takich pytań. Ale jest jeszcze jedna kwestia. Bo jako pisarka wiem, że istnieje takie ryzyko, że jeśli człowiek opisuje cokolwiek intymnego swojej książce, to każdy myśli, że to są jego przeżycia i on opisuje autobiografię. W momencie, w którym moim bohaterem jest chłopak trudno byłoby żebym ja opisywała swoje uczucia, bo ja mogę cokolwiek wiedzieć jak przeżywają to chłopcy choćby stąd jak to po spotkaniu opowiadał mi nastolatek jak to przytulił swoją dziewczynę. Mogę się jedynie domyślać jak to wszystko było, tak? No, bo on mi to wszystko opowiedział itd. Ale to cały czas są jego przeżycia.

Jak pani myśli, czy w dzisiejszym dziennikarstwie istnieją jakieś zasady moralne?

Mi się wydaje, że one istnieją, ale nie panują, bo władzę medialną przejęły tabolidy, które cały czas potrzebują krwi. Myślę, że oczywiście to wynika z takiego, a nie innego popytu, ludzie chcą żeby było strasznie, żeby było dramatycznie. Chcą czytać, że ojciec zgwałcił córkę, chcą czytać o Fritlzu 555 informację. Natomiast to, że dziennikarstwo temu uległo, to jest naganne. Uległo też myślę, dlatego że to jest zawód, który zszedł na psy. Wydaje mi się, że kiedyś cieszył się większym prestiżem. Mówiło się, że dziennikarstwo to czwarta władza. W momencie, którym zaczęło ono nadużywać tej władzy, zaczęło się straszenie nim, taki dziennikarski szantaż, to doszło do tego, do czego doszło. Ja np., rozumiem ze dziewięćdziesiąt procent każdego społeczeństwa to jest motłoch, ale to nie oznacza, że my tego motłochu nie powinniśmy edukować! Powinniśmy mu podnosić poprzeczkę, a nie schlebiać jego gustowi. Oczywiście nie każdy będzie odbiorcą Pegaza, ale nie powinniśmy wszystkich sprowadzać do tabloidu. Teraz to telewizja TVN, a to wiem, bo jeżdżę przecież na zdjęcia i spotykam się z ich dziennikarzami, wyznaczyła nowe standardy w dziennikarstwie. Dla mnie są to antystandarty. To m.in. wlewanie wody przez okna żeby udawać, że była powódź. Płacenie rodzicom zamordowanego dziecka za wypowiedź do kamery. To jest niemoralne. A oni to robią! Oczywiście, my nie możemy tego udowodnić, bo nas przy tym nie było, tak? Ale potem słyszymy od ludzi: „my wam o tym nie powiemy za darmo. Płaćcie! TVN nam zapłacił!” Mówią nam tak, a ponieważ TVN zapłacił im do ręki, to nie ma żadnych rachunków. W związku z tym ci ludzie nie pójdą do sądu zeznawać, że dostali kasę od TVN, bo zaraz Urząd Skarbowy się zapyta czy zapłacili państwo podatek od tych stu złotych? Zacznie się tego typu rozmowa i oni automatycznie się wycofają. Nie ma nawet sensu tego zaczynać. Wyznaczono zasadę – my zapłacimy np. rodzicom tragicznie zmarłego dziecka za to, że pokażą swoje łzy. A przecież ci rodzice powinni chcieć pokazać swoje cierpienie dla dobra innych rodziców, czy dla dobra sprawy. Żeby np. pokazać że trzeba dbać o dzieci, że nie wolno ich wozić po pijaku samochodem, nie wolno im dawać jeździć traktorem itd. Jeśli dziennikarz nie jest w stanie uzyskać informacji za darmo, nie powinien się w ogóle zajmować tą sprawą. Niestety wprowadzono te inne standardy. Pamiętam jak pojechałam robić materiał o facecie, który jadł psy. Zżerał je po prostu sąsiadom. Na miejscu okazało się, że pewne zeznania, które były w tabloidzie, bo to był tzw. „temat po gazecie”, (czyli taki, który najpierw ukazał się na łamach gazety) pewien dziennikarz uzyskał pijąc wódkę z niektórymi. Ale my nigdy nie wiemy, czy temu człowiekowi, któremu właśnie stawiamy wódkę możemy zaufać.

Kto jest dla pani mentorem?

Raczej nie mam mentora. Mam jakby swój kodeks, czyli po pierwsze: „rób tak, żeby nikt przez ciebie nie płakał”. Po drugie: „cokolwiek czynisz, mądrze czyń i oczekuj końca”, a po trzecie „traktuj ludzi tak, jak sama chcesz być traktowana”. W związku z tym, jak myślę o kimś źle, to zastanawiam się czy ja sama, gdybym zrobiła komuś coś takiego jak on mnie, to czy bym chciała żeby spotkała mnie za to taka, a nie inna kara. Np., jak wydawałam Kurier Mazowiecki miałam taką koleżankę, która montowała dla mnie i ona czasem mówiła, o jakiejś tam reporterce, że „ona to zawsze…!”, a ja mówię, że dlaczego mówisz, że zawsze? Słuchaj, ty byś nie chciała żeby ktoś ci wypominał twój błąd sprzed dwóch miesięcy. Nie można tak podchodzić do życia. To, co było wczoraj – zapomnieć. Bo gniewać się można pięć, dziesięć, a nawet piętnaście minut, ale dwadzieścia to jest już strata życia. I ona przyznała mi rację. Mnie jest zresztą bardzo trudno obrazić. Natomiast, gdy ktoś przekroczy tę bardzo cienką granicę i zrobi mi coś strasznego, to ja jestem nie do przeproszenia. Po prostu nie chcę mieć z tym kimś nic wspólnego. Rzecz jasna takich osób mogę na razie na szczęście policzyć na palcach jednej ręki. Przy czym wiadomo, czas leczy rany. Np. nie przypuszczam, żebym koleżance, którą teraz mam na myśli, a która po prostu w swoim czasie z prywatnej rozmowy uczyniła ogromny artykuł na pierwszą stronę Super Expressu, nie podała ręki, gdyby ta potrzebowała pomocy. Natomiast w momencie, kiedy ona niczego nie potrzebuje od życia ja nie chcę jej znać.

Ze swoimi spotkaniami autorskimi jeździ pani po całej Polsce. Z jakimi reakcjami się pani spotyka? Czy istnieje ktoś taki jak lepszy i gorszy słuchacz?

Nie. Istnieje tylko lepszy lub gorszy opiekun tej grupy. I to wpływa na cały przebieg spotkania. Bo jest tak: jeżeli jest nauczyciel, który cały czas: „Cicho! Bo tu pani przyjechała! Wy się zachowujcie kulturalnie!”, to wtedy jest tragedia. Po prostu nienawidzę takich spotkań. Ta młodzież jest z góry do mnie bardzo źle nastawiona. No bo przed chwilą została z mojego powodu objechana tak, na czym świat stoi. A ja na miejscu tej młodzieży już bym tej pani Piekarskiej, którą tu straszą nienawidziła. Dla mnie byłaby to już stara blać. Nie dość, że tutaj przyjechała i zmusza do jakiegoś nudnego zachowania i bycia grzecznym, to jeszcze mi się tu ciągle przez nią wypomina, że jestem niegrzeczny. To jest ten jeden wyznacznik. Niestety nauczyciel czy bibliotekarz zachowując się tak, robi gigantyczną krzywdę tej grupie, a jeszcze większą krzywdę gościowi, którego zaprasza. Bo tego gościa wtedy wita zima. Ja oczywiście nie mówię, że cała grupa mnie nienawidzi, bo przecież, jak do tej pory po jakimś czasie przełamywałam tę barierę. Opowiadam różne rzeczy, anegdoty, pokazuję różne obrazki, prezentacje w Power Poincie, ale dotarcie do takiej grupy odbiorców trwa o wiele dłużej, jeżeli nauczyciel najpierw „wydrze na nich ryja”, bo to z reguły jest właśnie w tej formie. Mało tego, jeżeli jest tak, że ten nauczyciel cały czas krzyczy i mówi: „Cicho tam!! Nie gadać tam!!” to bardziej mi przeszkadza jej uciszanie niż tamto gadanie z tyłu sali. Przecież ten ktoś, kto gada ma prawo być znudzony tym, co ja mówię. Ma prawo to w ogóle go nie interesować. Mnie też nie wszystko zawsze interesuje. Mnie też nie zawsze interesuje, jak w sejmie się kłócą. Niektórzy politycy czy programy doprowadzają mnie do szał. Jakiś Bar, Big Brother czy za przeproszeniem „Jak oni popierdalają”. W ogóle nie interesuje mnie to i ma mnie to prawo nie interesować! I tego zapędzonego siłą na spotkanie ze mną też ma prawo nie interesować, co ja mówię i ma prawo sobie gadać, nawet jeśli jakaś pani kazała mu tu przyjść w ramach lekcji. Oczywiście pod warunkiem, że ja mogę też swoje powiedzieć.

Młodzież jest różna, ludzie są różni, więc pewnie zdarzały się pani śmieszne, ciekawe historie na tych spotkaniach…, może jakieś ciekawe osoby pani spotkała?

Najciekawsze zdarzenia… no np. w Szemudzie to jest sam środek Kaszub. Tam nie mówi się po polsku, to znaczy tak po literacku. Wiadomo, w szkole wszyscy uczą się po polsku, ale generalnie w domach panuje tam język kaszubski. Oczywiście to też jest pewna odmiana słowiańskiego i to wszystko jest bardzo podobne (szuka wiersza), w każdym razie udało mi się, że oni zaśpiewali mi dwie piosenki i powiedzieli wiersz po kaszubsku. Wracaliśmy stamtąd i facet, który był moim kierowcą powiedział: „Słuchaj powaliłaś ich na kolana. Że też udało się z nich to wydobyć! W ogóle, że też udało ci się ich nakłonić, żeby cokolwiek powiedzieli w swoim języku!”

A ciekawe osoby?

Osoby? Ja na każdym spotkaniu wybieram sobie jakiegoś tam słuchacza, któremu się bardziej przyglądam. Pamiętam, że w Radomiu była taka dziewczynka i ja opowiadam, że dla mnie inspiracją jest życie, które jako reporter odkrywam i opowiadałam jak pojechałam robić reportaż o dwóch gimnazjalistkach, które skończyły gimnazjum i uciekły z domu. Jedna z nich poznała faceta przez Internet, który był kierowcą tirów i ona jeździła z nim tirami. Oczywiście tam i seks był full serwis, bo on jej powiedział, że żona go nie rozumie i że on tylko ją kocha. No i dziewczyna w to uwierzyła. Opowiadam to na tym spotkaniu w Radomiu, a ta nastolatka, ktorą sobie tam upatrzyłam jako słuchaczkę wstaje i mówi: „A to głupia cipa!” To było bardzo zabawne. Ona czuła się taka mądrzejsza od tej właśnie „głupiej cipy”. Tymczasem, mój Boże, każdy dojrzewa w swoim tempie. Tu bardziej zadziałały hormony, mniej zadziałał mózg. A ja znam i dorosłe kobiety, które są do tego stopnia głupie, że są w stanie uwierzyć w takie pierdoły, które facet mówi tylko po to żeby je zdobyć. Ale to zapamiętałam, bo to było bardzo śmieszne, że ona wystąpiła przy całej klasie, w bibliotece, przy tych nauczycielkach. Bardzo mnie to ubawiło.

Moja szkoła ma profil humanistyczno – dziennikarski. Jest wiele osób, które w życiu chcą zająć się dziennikarstwem zawodowo. Jaką ścieżkę życiową radziłaby pani obrać?

Przede wszystkim odradzałabym w ogóle pójście na studia dziennikarskie. Mogą być jakiekolwiek inne. Przecież potem można sobie zrobić specjalizację czy cokolwiek innego, ale chodzi o to żeby mieć jakąkolwiek wiedzę na jakikolwiek temat. Studia dziennikarskie do niczego nie przygotowują. Natomiast jeżeli chodzi o sam zawód, kiedyś mój kolega powiedział, że jest prosty sposób na sprawdzenie czy ktoś będzie dziennikarzem: jeżeli jest towarzystwo i potrafimy skupić na sobie uwagę innych, to znaczy że drzemie w nas dziennikarz. Myślę, że coś w tym jest, ponieważ dziennikarz powinien umieć słuchać, ale powinien też przekazywać i opisywać ten świat. Czy to za pomocą kamery i mikrofonu czy to za pomocą samego mikrofonu do radia, czy za pomocą pióra. Ale musi jednak umieć przedstawiać ten świat. I jeżeli umiemy go przedstawić małej grupce ludzi na przykład na imprezie, to będziemy umieli go przedstawiać bardzo dużej grupie. Taki przeciętny człowiek nie jest sobie w stanie wyobrazić stu pięćdziesięciu tysięcy osób, odbiorców gazety, naraz prawda? W ogóle nie umiemy wyobrażać sobie ile osób liczy tłum. I ile zmieści się na przykład na rynku. Na jednym ze spotkań autorskich, w Mikołajkach Pomorskich podczas rozmowy zeszło na temat Powstania Warszawskiego. Pamiętam, że powiedziałam, że w czasie powstania zginęło sto pięćdziesiąt tysięcy cywili rozstrzelanych przez Niemców i że dziennie ginęło tyle osób, co podczas tragedii na World Trade Center. Zaczęliśmy obliczać ile Mikołajek Pomorskich zamyka się w liczbie stu pięćdziesięciu tysięcy osób. Wyszło, że to jest trzydzieści tych miejscowości. Dlatego wiem, że my nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie takiego gremialnego odbiorcy, który siedzi przed telewizorem. Patrzymy przecież w kamerę i nie widzimy tych wszystkich mieszkań na raz. Widzimy tylko obiektyw. A z tego powodu możemy swoje umiejętności zweryfikować tylko w jakimś wąskim gronie. Jeśli potrafimy je zainteresować, to będziemy też potrafili zainteresować na łamach gazety, w radio czy gdziekolwiek indziej. Dziennikarz powinien umieć słuchać i powinien umieć opowiadać. Myślę, że jedno i drugie jest równie ważne. Bo nie wiem, czy ktoś, kto będzie więcej słuchał niż opowiadał to dobrze przekaże to, czego wysłuchał. Jest jeszcze sytuacja odwrotna. Czy taki, który ciągle gada, będzie miał cokolwiek do przekazania, skoro cały czas mówi? Trzeba też cały czas pamiętać, że dziennikarstwo to zawód służebny. Tu się służy ludziom informacją. Jeżeli ktoś chce zostać dziennikarzem żeby być sławnym, bo się zapatrzył na Kamila Durczoka czy Tomasza Lisa, to powinien natychmiast zmienić zawód, albo w ogóle nie zaczynać. Sława dziennikarska jest bardzo krótka. Mało tego, ona tyczy się tylko dziennikarzy telewizyjnych i może nawet ona dotyczy tylko prezenterów. Ja nie widziałam nigdy reportażu robionego przez Kamila Durczoka i nawet nie wiem, czy istnieje coś takiego. W momencie, w którym ktoś myśli, że dziennikarzem jest facet, który jest prezenterem, jest w bardzo dużym błędzie. Przeważnie ten człowiek czyta zapowiedzi, które przygotowują autorzy materiałów, które on zapowiada w tym programie informacyjnym. On je sobie tylko trochę „przerabia”, ale cały czas to są czyjeś materiały. Poza tym, dziennikarstwo telewizyjne to jest przede wszystkim praca zbiorowa. W telewizji, tak naprawdę byle debil, gdy ma szczęście, może się schować za świetnymi zdjęciami operatorów, za pomocą montażysty, który tak wspaniale zmontuje te zdjęcia, że ukryje, że przygotowujący to dziennikarz był idiotą, więc na dobrą sprawę prawdę pokazuje jedynie prasa. Tam jesteśmy nago z własnym talentem lub jego brakiem. Albo potrafimy coś opisać albo nie. Dlatego jeśli ktokolwiek chce zostać dziennikarzem, żeby być sławnym to po prostu jest idiotą. Oczywiście są sławni dziennikarze, których sława trwa dłużej niż ich życie. Ernest Hemingway był dziennikarzem, Melchior Wańkowicz był dziennikarzem, Ksawery Prószyński też, ale to wszystko są jednostki. Zakładanie, że ja będę tą jednostką jest bardzo pyszałkowate, a tego i zarozumialstwa należy się w tym zawodzie wystrzegać. Ja zawszę mówię – pierwszą zasadą medycyny jest nie szkodzić, literatury nie nudzić a dziennikarstwa, kombinacja tych dwóch zasad, czyli nie powinno się ani szkodzić ani nudzić. A w momencie, w którym autor danego tekstu jest pyszałkiem to już samo to jest szkodliwe.

O czym pani marzy?

Chciałabym umrzeć mniej głupia niż się urodziłam, bo to jest generalnie mój cel życiowy i chciałabym żeby mi się to udało. A z takich przyziemnych rzeczy to chciałabym stabilizacji. Chciałabym przez miesiąc nie musieć chodzić do pracy i móc skończyć „LO-terię” i tym samym zamknąć pewien rozdział mojego życia.

Jaką książkę chciałaby jeszcze pani napisać?

Oj to niejedną! Pomysłów mam bardzo dużo, chciałabym napisać np. książkę o prezerwatywie. Historię prezerwatywy, która nigdy nie zostaje użyta, czyli przenoszenie się z jednego opowiadania do drugiego i właśnie takim łącznikiem jest ta prezerwatywa. Ponieważ pozbierałam już zupełnie niechcący bardzo dużo przezabawnych historii o opakowaniu, które nigdy nie zostało otwarte i jest źródłem miliona nieporozumień awantur. Poza tym cały czas się przymierzam i mam nawet rozbabraną taką książkę opartą właśnie o te listy mojego pradziadka do prababci. Tego chorego na gruźlicę, tego od kogutka. Kończę też „LO-terię”, czyli drugą część „Klasy pani Czajki”.

Rozmawiała i sfotografowała Aneta Jabłońska
Post Scriptum nr 44 (5/2009) i 45 (6/2009)

Print Friendly, PDF & Email