Książka używana zawsze kryje jakąś tajemnicę, której nie mają te nowe kupione w księgarni i pachnące drukiem. Tą tajemnicą jest poprzedni czytelnik i jego wrażenia z lektury. Przeważnie ich nie znamy, chyba, że… zechciał się nimi podzielić i zanotował coś na marginesie.
Pamiętam opowieść chicagowskiego poety rodem z Dzierżoniowa, czyli Adama Lizakowskiego, o spotkaniu z Czesławem Miłoszem. Adam był jego uczniem w Berkeley i bardzo chciał zaimponować Miłoszowi, że tu w Stanach Zjednoczonych ma jego książki i je czyta. Nie była to jednak prawda. Zdobycie w latach 80. książek Miłosza nie było sprawą prostą. A już w Ameryce to w ogóle. Dlatego Adam (według jego opowieści) przed jednym z wykładów Miłosza zaszedł do swojego przyjaciela, wielkiego miłośnika książek – pana Stanisława Ludwika Lewickiego i spytał, czy nie ma w swoich zbiorach jakichś dzieł Miłosza. Pan Stanisław coś tam miał i wręczył Adasiowi, który na zajrzenie do środka czasu nie miał, bo wykład był za niedługo, a jeszcze musiał przecież dojechać na uczelnię. Po wykładzie Adam podszedł do mistrza i podsunął mu książki z prośbą o autograf. Miłosz zajrzał do środka, przerzucił kartki, kilka razy zrobił dziwną minę, ale podpisał i jedną, i drugą, i trzecią książkę, a potem powiedział:
– Bardzo uważnie pan czyta.
– Staram się – odpowiedział Adam z uśmiechem. Do podpisanych książek zajrzał dopiero potem i zrobiło mu się głupio. Odkrył bowiem, że ich właściciel, czyli pan Stanisław, miał zwyczaj pisać w książkach na marginesach swoje komentarze. Książki pełne więc były wykrzykników i znaków zapytania, ale przede wszystkim niezbyt cenzuralnych słów pod adresem autora w stylu: „Co on tu pier…?” oraz osobliwych komentarzy. Na przykład, gdy Miłosz pisał, że trzeba jechać na Litwę, wówczas pan Stanisław, jako okrutny pierwszy czytelnik jego dzieła pytał: „A po ch.?” Adam opowiadał, że dopiero potem, po kolejnym spotkaniu z Miłoszem przyznał się mistrzowi, że nie był pierwszym właścicielem jego książek zaś owe osobliwe notatki nie były jego „dziełem”.
Przyznam, że lubię książki już czytane. Choć mazanie po nich uważam za swoisty grzech to jednak komentarze mówiące o tym, jak odbierają je czytelnicy wydają mi się niezwykle cenne.
W dzieciństwie wychowywałam się na Sienkiewiczowskim „Quo Vadis” z roku 1902, które należało do mojego pradziadka Antoniego Adamskiego. To co mnie zawsze urzekało w lekturze to pradziadkowe komentarze. Z nich wiedziałam co go wzruszało i co przeżywał. „Ach! Któż tak dziś potrafi kochać?” pytał pradziadek komentując scenę, kiedy Eunice całuje zimne popiersie Nerona. Całą powieść kończyło pradziadkowe stwierdzenie: „Przeczytałem i nieraz zapłakałem”. A ja czytając je płakałam dwa razy głośniej, bo nie tylko nad losami Petroniusza, Marka Winicjusza i Ligii, ale i nad wzruszonym pradziadkiem.
W liceum byłam chyba jedyną osobą, która wtedy, gdy omawialiśmy III część „Dziadów” przyszła do szkoły z rozpadającym się i mocno używanym egzemplarzem. Był to egzemplarz wydany jeszcze przed wojną przez Gebethnera i Wolffa w serii „Pisarze polscy i obcy”. Korzystała z niego i moja mama i jej siostra. Jednak notatki na marginesach nanosiło chyba więcej rąk, gdyż pierwotnie książka należała do instytucji, która nazywała się: „Samopomoc szkoły realnej żeńskiej w Lublinie”. Dzięki tym wielu notatkom mogłam zapoznać się z interpretacją tego dzieła ludzi z pokolenia moich rodziców. I tak na przykład kulawe pismo informowało mnie, że to co w kilkunastu wersach mówi wierszem chór duchów nocnych oznacza, że „noc jest zasłoną, pod którą wszelkie zło czai się”. Najwyraźniej jedno zdanie wystarczało. Po co wdawać się w mickiewiczowskie szczegóły. Autor tych słów ewidentnie próbował skrócić moje czytanie „Dziadów”. Czynił to zresztą przez następne stronice dzieła Mickiewicza dość skutecznie sprawiając, że analiza jednego z czołowych utworów wieszcza była przyjemniejsza. Miałam bowiem świadomość, że poprzednie pokolenia też się biedziły nad losami Gustawa, który w celi przemienił się w Konrada.
Jednak notatki to nie wszystko. Duszę w książkę potrafią tchnąć dedykacje. Zwłaszcza, gdy zawierają coś więcej niż proste stwierdzenie: „Zosi – Wiesio.”
W mojej bibliotece mam wiele osobliwych książek z dedykacjami informującymi o okolicznościach podarowania książki, intencjach obdarowującego itd. Jedna wszakże wybija się na plan pierwszy. To pierwsze wydanie książki Romana Bratnego „Kolumbowie. Rocznik 20.” Jej właścicielem był mój dziadek Bronisław Piekarski, a podarowała mu ją babcia Janka z Adamskich, córka tego, który wzruszał się losami Marka Winicjusza. W dedykacji powstałej 1 lipca 1957 roku babcia napisała: „Kochanemu ‘partyzantowi’ żona”. O ile jednak ta dedykacja napisana dla męża, który brał udział w konspiracji i walczył w powstaniu warszawskim nie jest być może szczególnie oryginalną, o tyle jest nią komentarz dziadka napisany w książce po przeczytaniu. Brzmi on bowiem tak: „Autor jest prawdopodobnie dziennikarzem z zawodu i książki niniejsze pisze nie jako opowieści, lecz jako reportaże dziennikarskie. Z powodu tego zsyntetyzowanie treści książek dla mnie jest trudne. Nie lubię „gazeciarskiego” stylu w książkach.” Pod tym tekstem widnieje data: 8 lipca 1957 r. Jak widać przeczytanie „Kolumbów” zajęło dziadkowi tydzień.
I tak myślę, że dziś, gdy mało jest antykwariatów, gdy chętniej kupujemy nowe książki, a stare tak często wyrzucamy na śmietnik, bo mają brzydkie okładki, wraz z nimi wyrzucamy całe emocje ich poprzednich czytelników, a tym samym historię poprzednich pokoleń.
Gdy w wakacje zmarła moja siostra cioteczna, a moi siostrzeńcy likwidowali jej bibliotekę, zabrałam z niej wszystkie książki z dedykacjami. Między nimi znalazła się wydana w 1954 roku przez Naszą Księgarnię zatytułowaną „Bądź zawsze dobry” powieść dla młodzieży węgierskiego pisarza Zsigmonda Móricza, którą mój wujek z ciocią podarowali swojemu pierworodnemu synowi pisząc: „Kochanemu Maciusiowi w X-tą rocznicę urodzin ofiarowują Rodzice.” Szczecin dn. 21.V.55. Może to i stara książka, może i trochę komunistyczna, bo jej autor był gorącym zwolennikiem Węgierskiej Republiki Rad[1], ale cóż mieli wręczyć dziesięciolatkowi kochający go rodzice w czasach, kiedy trwał Kultu Stalina, a Chruszczow jeszcze nie wygłosił referatu potępiającego kult jednostki? To wszystko mówi mi między innymi ta dedykacja, która na wieki zaklęła w tej książce duszę i ofiarodawców i obdarowywanego. Choć ktoś może powiedzieć, że już sam tytuł pokazuje ich intencje.
Małgorzata Karolina Piekarska
Magazyn Literacki „Książki” nr 10/2017
[1] państwo istniejące na Węgrzech w 1919 roku przez 133 dni