Tomek napisał mi na Gadu-Gadu, że Polacy kochają syf, bo ciągle wszędzie i wszyscy nucą “Dragostea din tei”. Wprawdzie rzeczywiście mój syn to nuci i na dodatek ku uciesze wszystkich znajomych kręci przy tym tyłkiem i robi głupie miny, ale… nie wydaje mi się, by czynił to z namaszczeniem. Raczej kolejny wygłup.
Gdy do wyszukiwarki wpisałam “Dragostea din tei” – tytuł najpopularniejszego hitu minionych wakacji – to wyskoczyło mi prawie 700 stron w języku polskim, a prawie połowę z tego stanowiły blogi nastolatków. Wtedy zrozumiałam, dlaczego mój syn za śpiewanie tego dostaje takie brawa. Często zastanawiam się nad tym, czym jest moda na syf? Bo nie ulega kwestii, że co roku w dobrym tonie jest zachwycać się jakimś syfem lub przynajmniej go znać.
Kiedyś pisałam we Wzrockowisku, że kicz jest obecny w sztuce, bo jest obecny w życiu. Wie to każdy, kto choć raz widział na przykład wnętrze z plastikowym serwetnikiem na telewizorze czy regał ze sztucznymi grzbietami książek. Ostatnio podziwiałam wydane w skórkowej oprawie “Do przerwy 0:1” Adama Bahdaja. Jako dziecko uwielbiałam tę książkę, ale wydanie jej w postaci oprawionej w skórę księgi odstraszało. Wiało kiczem, a nawet swoistego rodzaju profanacją. Ale w umiłowaniu do kiczu nie przodują Polacy. “Dragostea din tei” dotarło na szczyty list przebojów w całej Europie. W Wielkiej Brytanii na czwarte! Co z Ameryką? Tam hity z dyskotek docierają w innym czasie niż do Europy. Zupełnie jakby dyskomuły się nimi wymieniały. Bywa, że coś u nas jest najpierw, a potem w Stanach, a bywa odwrotnie. Tak było na przykład z wielkim hitem grupy Aqua “Barbie girl”. Ale… kumpel słyszał “Dragostea din tei” na Madagaskarze! Wcześniej takim słodkim kiczem było na przykład “Nas nie dogonyat” grupy Tatu, które też zawojowało pół świata.
Umiłowanie kiczu jest w niektórych krajach naprawdę znacznie większe niż w Polsce. I nie dotyczy to tylko muzyki. Niemcy na przykład kochają ogrodowe krasnale. Z kolei amerykańska moda bywa w moim pojęciu dość często koszmarna. Po pierwsze te straszne, sztuczne materiały, po drugie te dziwaczne fasony, a wreszcie po trzecie to ohydne łączenie kolorów. Do dziś pamiętam przesyłkę od ciotki, w której miała znaleźć się najmodniejsza kiecka. I była. Bistor w barwach fioletowo-zielonych. Płakałam pół dnia. Miałam wtedy 14 lat i chciałam choć raz mieć coś modnego. Do dziś trzymam tę kieckę na bal gałganiarzy.
Co roku inny syf jest modny. Tatu jest tego świetnym przykładem. Ale… nie jedynym. Przed laty syfem była muzyka chodnikowa, potem disco polo. Przez pewien czas nawet Krzysztof Krawczyk był takim modnym syfem. Co jakiś czas do tej roli pretenduje Wiśniewski. Bo co charakteryzuje modny syf? Ilość sprzedanych płyt, obecność na ustach wszystkich oraz… pastisze, parodie i kawały na dany temat.
“Keine granzen – gówno w ręce!” – śpiewali koledzy mojego syna. Wcześniej nota bene nucili “Wstań powiedz chory rów mam!”
Słuchanie syfu nie jest niczym złym. Jest znakiem czasu, w jakim dany syf obecny jest w naszym życiu. Po latach za syfami się tęskni. Kiedy byłam w ogólniaku, wielkim hitem było “Sunshine reggae”. Ale mnie wnerwiało! Doprowadzało do szału. Dlatego z wielką ulgą przyjęłam przeróbkę usłyszaną kiedyś w Trójce, która brzmiała: “sam szmal, sam szmal reggae”. Dziś, gdy leci “Sunshine reggae”, podkręcam potencjometr w radioodbiorniku. Niech leci głośniej. W końcu kiedy słyszałam ją pierwszy raz miałam lat 15 i o wiele mniej problemów niż dzisiaj. A to bardzo fajnie wracać myślami do przeszłości, którą wspomina się często milej niż ciężką teraźniejszość.
Jak widać moda na syf się przydaje. Na dowód tego podam jeszcze jeden przykład. Nie dalej jak wczoraj koleżanka przysłała mi e-mail z teledyskiem będącym parodią “Dragostea din tei”. Zrobili go trzej kolesie, którzy podpisali się: Piękny Marian, Ponętny Roman i Seksi Zdzichu. W teledysku, tańczą, walczą na wibratory (parodia walki na miecze), prężą swe muskuły, owłosione torsy i… kopią w przyrodzenie śpiewając przy tym “Ma-ia hii”. Do teledysku koleżanka dodała kawał:
Pukanie do drzwi.
– Kto tam?
– Maja.
– Jaka Maja?
– Ma-ia hii, Ma-ia huu, Ma-ia hoo, Ma-ia haa.
I przyznaję, że dawno się tak nie śmiałam. Więc jednak moda na syf ma swoje dobre strony.
COGITO 16/2004 (224)