Często zastanawiam się, czy zostałam pisarką dlatego, że miałam bujną wyobraźnię, czy może jest odwrotnie. Ta wyobraźnia została rozbudowana przez pisarstwo? Jako dziecko uwielbiałam baśnie. Nie było chyba zbioru bajek czy baśni, którego bym jako dziecko nie przeczytała. Swoich miałam całą półkę. Były z całego świata. A więc nie tylko Bracia Grimm, Bajki pana Perraulta, Baśnie Hansa Christiana Andersena, ale i wiele, wiele innych. Szczególnie ważna była „Śpiewająca lipka”, czyli bajki Słowian Zachodnich, wydane przez Wydawnictwo Śląsk a ofiarowane mi przez Rafała – chrzestnego syna mojej chrzestnej matki. Uwielbiałam w niej zwłaszcza historie o diabłach. O tym jak jeden najął się u Pana na parobka. O tym, jak malarz namalował prawdziwego czarta. Kochałam „13 bajek z królestwa Lailonii” Leszka Kołakowskiego, a także „Baśnie tysiąca i jednej nocy”, których bardzo gruby tom kupiła mi niczego nieświadoma babcia. Dzięki temu mogłam nie tylko porównać leśmianowską wersję „Przygód Sindbada Żeglarza” z oryginałem, ale i przejść przyspieszony kurs uświadamiania, bo oto w prawie każdym opowiadaniu jakiś mężczyzna wsuwał kobiecie „miecz do pochwy”. Czytałam to z wypiekami na twarzy, biegając co chwilę do stojącej w szafie za biurkiem Ojca osiemnastotomowej encyklopedii Orgelbranda. Czytałam, kto to „imam” i co to „mihrab”, bo skoro „wsunął swój miecz do jej pochwy i stał się odźwiernym jej wrót i imamem w jej mihrabie” to chciałam wiedzieć, o co dokładnie chodzi. Po lekturze, do której jako dojrzewająca panienka wracałam bardzo chętnie, a nawet czytałam na głos koleżankom, by je uświadomić, co mężczyzna z kobietą mogą robić w alkowie, miałam sprecyzowane poglądy na to, czym jest islam (była to dla mnie religia seksu, w którym kobieta jest niewolnicą). Ale nie tylko na to. Baśnie sprecyzowały moje poglądy także na literaturę. Bowiem baśnie nauczyły mnie jednego: w literaturze wszystko jest możliwe! Skały mogą się otwierać, by pokazywać skarbce pełne diamentów, diabeł może pokazywać się człowiekowi w kawałkach, dywany mogą latać, lipka może śpiewać, skrzypce mogą same grać, jabłka uzdrawiać z wszelkich chorób, zwierzęta w tym nawet węże mogą mówić ludzkim głosem, kobieta może być żoną węża i mieć z nim dziecko z wężową głową, stare lampy pełne są dżinów, ropuchy potrafią szyć piękne suknie, a facet, który ma piękną twarz może nosić ją w kuferku, a nawet zastawić w lombardzie. Proste? Proste!
Piszę o tym, bo od wielu lat prowadzę czasem warsztaty literackie dla dzieci i młodzieży i ostatnio po raz pierwszy spotkałam się z tym, że moi uczniowie mieli problem z prostym zadaniem literackim, bo tak jakby… zabrakło im wyobraźni. Uczniów w wieku licealnym była 40-tka, a czas zajęć ograniczony. Ich plonem miały być opowiadania. Po wytłumaczeniu uczniom pewnych prostych zasad konstrukcji opowiadań powiedziałam, że osią wszystkiego jest konflikt i jakakolwiek akcja, aczkolwiek są wyjątki potwierdzające tę regułę, jednak nimi zajmować się nie będziemy. Musimy pamiętać, że coś musi się między bohaterami dziać. Z doświadczenia wiedziałam, że jeśli od razu zadam im wymyślenie akcji między dwiema postaciami to nie pójdziemy dalej z lekcją, więc zastosowałam swoją starą metodę z animizacją przedmiotów. Kazałam im położyć na ławce dwa dowolne przedmioty jakie mają przy sobie. Kiedy już byli gotowi, kazałam im wymyślić historyjkę, w której coś dzieje się między tymi przedmiotami. Mieli napisać o tym trzy zdania. W klasie jednak zapadła cisza. Z głębi klasy padło pytanie:
– Ale jak to?
– Normalnie – odpowiedziałam. – Widzieliście Toy Story? – spytałam, a ponieważ sala przytaknęła, więc poinformowałam, że mają sobie wyobrazić, że tak jak po ich wyjściu z pokoju zabawki żyją swoim zżyciem tak żyją nim wszystkie przedmioty. – Niektóre być może was nienawidzą – powiedziałam i podałam przykład chusteczki do nosa. Jednak moi uczniowie nadal nie wiedzieli, jak zabrać się do zadania. Podeszłam do pierwszej ławki. Przed siedzącą przy niej dziewczyną leżały dwa przedmioty: długopis i pusta półlitrowa butelka po wodzie mineralnej. Wrzuciłam długopis do butelki i powiedziałam:
– Długopis wpadł do środka. Nie może się wydostać. Nikt mu nie może pomóc, bo nie ma w pobliżu jego kumpla ołówka czy przyjaciółki linijki. I jeszcze człowiek wszedł i zakręcił butelkę. On krzyczy, ale nikt go nie słyszy. Rozumiesz?
Ona zrozumiała, ale z drugiego końca sali odezwała się inna dziewczyna i zrozpaczonym głosem powiedziała, że ona wybrała kartę do bankomatu oraz iPhone’a i zupełnie nie wie co ma się między nimi dziać.
– A może karta ma pretensje do telefonu, że on ciągle dzwoni do dealera po kokainę i ona jest potem używana do robienia ścieżki do wciągania? A przecież stworzono ją do wyższych celów?
Sala zaśmiała się, ale… zaczęli kojarzyć o co chodzi i domyślać się, że dozwolone jest dosłownie wszystko, więc… jakoś poszło. Nagle okazało się, że jednak mają pomysły, a i z wyobraźnią nie jest u nich tak źle jakby się mogło wydawać na początku. Zasypali mnie fajnymi opowieściami, w których klucze od mieszkania w ciasnej kieszeni wchodziły w konflikt ze słuchawkami do telefonu plącząc je niemiłosiernie, papieros kłócił się z zapalniczką o to, kto dla palacza ważniejszy, a wałek do czyszczenia swetrów z kociej lub psiej sierści był podrywany przez zegarek, który twierdził, że jest w stanie „każdego na siebie nakręcić”.
Czemu więc najpierw szło im tak opornie? Myślę, że dlatego, że zajęcia odbywały się w szkole. Gdybym je prowadziła w jakimkolwiek innym miejscu – Bibliotece, Domu Kultury czy Księgarni nikt nie miałby takich problemów. Szkoła wtłacza uczniów w schematyczne myślenie, w którym wszystko musi być oparte na logice. Baśnie te schematy rozbijają, a ich logika z pozoru nielogiczna jest logiczna w baśniowym świecie. Niestety lektura baśni przeważnie kończy się wraz z podstawówką. Potem tak bardzo chcemy być dorośli, że przestajemy wierzyć w Mikołaja, dżiny, skarby, krainy z pudełkami jedzenia na drzewach i tak dalej. Moi uczniowie byli na tym etapie. Byli prawie dorośli. Do baśni wrócą jako rodzice, a potem jako dziadkowie. Na razie na chwilę zapomnieli, że istnieje świat, w którym wszystko jest możliwe. A przecież to on daje czytelnikom nadzieję na lepsze jutro. To on sprawia, że np. ja jestem optymistką. Bo wierzę w te cuda, które mogą zdarzyć. A że jeszcze mi się nie przytrafiły? Cóż… wszystko przede mną. Przecież nie znam jeszcze wszystkich baśni świata.
Małgorzata Karolina Piekarska
Magazyn Literacki „Książki” nr 12/2017