Zadzwoniła do mnie ciotka z Radomia. Załamanym głosem oznajmiła mi, że jej wnuczek – Tomek rzucił studia, by poświęcić się graniu na gitarze w zespole, którego nazwa znacznej większości społeczeństwa nic nie mówi. Nie ma z tego pieniędzy, bo zespół nie zarabia, pozostając jednym z wielu zespołów amatorskich. Dlatego Tomek szuka dorywczej pracy, a że nie znajduje jej, więc przychodzi do babci, która jest chora na serce i mieszka w domu starców. Tam zjada połowę jej porcji obiadowych. Co jakiś czas wyciągnie też od niej parę groszy (Dom starców zabiera cioci 80% emerytury, na utrzymanie i opiekę medyczna. Reszta zostaje na jej przyjemności. Ta reszta to 200 złotych) na „coś ważnego” no i za każdym razem, podczas takich odwiedzin wyczerpie kartę w jej komórce na ponoć ważny, ale krótki telefon. Oczywiście wykonuje go wychodząc z komórką na korytarz. (Swojej komórki dawno już nie ma, bo nie płacił.)
Tomek od zawsze był dla babci utrapieniem. Nawet nie dlatego, że maturę zdał mając lat 21. Kiedy przed dwoma laty napisałam wzrockowisko o samobójstwach, to w chwili gdy numer „Cogito” z tym felietonem leżał w kioskach, w radomskim szpitalu leżał Tomek po próbie samobójczej. Ponoć, gdy potem przeczytał mój felieton, było mu wstyd.
Do pewnego momentu, to jest do matury, rozumiałam Tomka. Bo wiem jak to jest nienawidzić szkoły. Gdy byłam uczennicą sama szczerze jej nienawidziłam. I przyznam, że nie wiem, kiedy to się zaczęło. Może już na samym początku? Kiedy jako pierwszoklasistka potrafiąca czytać i pisać nudziłam się i rozrabiałam tak, że właściwie połowę lekcji spędzałam w kącie? Moja pierwsza wychowawczyni (Panie świeć nad jej duszą) była kobietą wyjątkowo wstrętną. Łasa na łapówki, którymi w czasach komunizmu były rajstopy, czekoladki i kawa, nie zauważała tych, których rodzice owych łapówek nie przynosili. Pamiętam jak mama się na mnie wydarła, gdy mając osiem lat z płaczem wyznałam jej, że gdyby choć raz kupiła pani kawę to może bym tak ciągle nie siedziała w kącie.
– Co takiego?! Czy ty wiesz do czego mnie namawiasz?! – Spytała mama. Nie wiedziałam. A wtedy usłyszałam cały wykład, z którego zrozumiałam tylko tyle, że wręczanie nauczycielom kawy, by nie stawiali dzieci do kąta za byle co, jest złe.
Jeszcze w ósmej klasie, choć wychowawczynię miałam już inną i lubiłam ją, nosiłam znaczek z napisem „I hate school”. Pewnie dlatego, że byli w szkole i inni nauczyciele, którzy swoją postawą wobec uczniów niewiele różnili się od mojej pierwszej wychowawczyni.
W liceum szkoła stała się koszmarem. Ale, że od dziecka chciałam pisać i iść na studia, więc wiedziałam: muszę to skończyć. Bo nie było tak, że nie lubiłam się uczyć. Po prostu mierził mnie dryg, wrzucanie wszystkich do jednego worka i mierzenie tą samą miarką. A właśnie tak odbierałam szkołę. W szczególności średnią. Na dodatek pisanie, które interesowało mnie najbardziej, wiązało się wówczas z pechem do polonistek. W podstawówce była pani Czajka. Przez niektórych lubiana, przez innych nie, ale w moim pojęciu sprawiedliwa. A to jest ta cecha, którą w nauczycielach cenię. Pewnie dlatego dziś jej nazwisko nosi bohaterka mojej powieści dla gimnazjalistów. W liceum niestety były to koszmarne babsztyle. Przez tę, która uczyła mnie w pierwszej klasie – zmieniałam szkołę. Ta, która uczyła mnie w drugiej klasie, pozostała w mojej pamięci jako aktorka spalonego teatru (żona aktora, matka aktorki i sama niedoszła aktorka, więc coś w tym moim stwierdzeniu jest), której jedyną widownią byliśmy my. Odmówienie udziału w przedstawieniu (czyli inna interpretacja dzieł klasyków) wiązało się z dwójami. Zresztą to ona z uporem godnym lepszej sprawy specjalizowała się w poniżaniu uczniów. Następne były nie lepsze. A jedna mocno starsza pani, która była u nas zaledwie 3 miesiące, to wyjątek potwierdzający regułę.
Jednak mimo tego wiedziałam, że szkołę trzeba skończyć i żeby dalej w życiu coś robić i nie musieć się poddawać drygom trzeba się uczyć. Maturę zdałam na samych trójach. Jakoś skończyłam studia. Do dziś w żadnym z miejsc, w których pracuję nikt nie spytał o stopnie jakie miałam w szkole. Ażeby nikt mną nie rządził wybrałam wolny zawód. Działa. Koleżanki w redakcji telewizyjnej nazywają mnie „outsider”.
I wrócę teraz do Tomka. Moja ciotka, a jego babcia, tłumaczyła mu, że nic nie ma przeciwko jego zespołowi, ale rzucanie studiów w dzisiejszych czasach i poświęcanie się tylko muzyce to głupota. Niestety dla Tomka babcia jest starym prykiem, który nic nie kuma. Chętnie ja porozmawiałabym z Tomkiem. (Pod warunkiem, że nie okażę się tą, która nic nie kuma. Prykiem mogę być. Starym również.) Choćby tylko po to, by przypomnieć mu, że na przykład Muniek Staszczyk skończył polonistykę, Anja Orthodoox zootechnikę, a Robert Janowski weterynarię. Przykładów jest zresztą znacznie więcej. I choć każdy z nich czerpie dziś korzyść z grania, zawsze w odwodzie mają swoje ukończone studia, które dziś przydają się nawet wtedy, gdy człowiek chce zostać zwykłą sekretarką, która parzy kawę. Ale jak powiedzieć to Tomkowi, który nie mając żadnego zawodu pragnie znaleźć dorywczą pracę w kraju, w którym wskaźnik bezrobocia rośnie? Tomkowi, który nie ma ani telefonu, ani komórki, a jedyny kontakt ze światem zewnętrznym ma wtedy, gdy przyjdzie do domu starców do swojej babci, by wydzwonić jej całą kartę simplus z komórki, którą tak naprawdę ma ona po to, by gdy zrobi jej się słabo wezwać bliskich na pomoc.
COGITO 7/2003 (194)