MAŁGORZATA KAROLINA PIEKARSKA

pisarka, dziennikarka, historyczka sztuki

Pan młody to pan świata

Gdy człowiek bierze ślub zawsze wydaje mu się, że świat staje przed nim otworem. Oto przy jego boku wymarzona osoba – najpiękniejsza pod słońcem, wybrana spośród miliona innych. Oto przed nim świetlana przyszłość, bo razem łatwiej iść przez życie i usuwać ścielące się pod nogami kłody. Wesele to moment, kiedy wszyscy cieszą się z tego, że młodzi wstąpili w związek małżeński i że ten świat należy do nich. Czy jednak stwierdzenia „świat należy do nich” niektórzy nie pojmują zbyt dosłownie?
Ostatnio spędzałam tydzień w Ignatkach pod Białymstokiem. Prowadziłam tam warsztaty dziennikarskie dla studentów Uniwersytetu Podlaskiego. Owocem warsztatów miał być biuletyn „Punkt B”. Z piątku na sobotę i z soboty na niedzielę w ośrodku odbywały się wesela. Wesele pierwsze nie zakłóciło spokoju warsztatowiczów. Gorzej z tym drugim, które odbywało się w sobotę. Akurat wtedy przyjechał na warsztaty mój czternastoletni syn. Gdy goście zaczęli zjeżdżać się do ośrodka atmosfera zrobiła się niebyt przyjemna. Pokrzykiwania, panoszenie się i tak dalej. Starałam się to zrozumieć, więc zamknęłam się z synem w pokoju. Moi warsztatowi studenci pojechali do Białegostoku do kina. My zostaliśmy oglądać film w telewizji. Było ciężko, bo pod oknami co chwila ktoś nam śpiewał, ale około północy zasnęłam. Jednak gdy o trzeciej obudziły mnie dzikie ryki nie zmrużyłam więcej oka. Wysłuchiwałam głosów, które na fałszywą nutę „El condor pasa” informowały, że „najlepsze piwo to lubelski full. Gul gul gul.”, kilkanaście razy intonowane było „O! Ela! Straciłaś przyjaciela.” Dobre pół godziny towarzystwo wyło „Hej sokoły!” Cóż. Takie są prawa wesela. Jednak prawdziwą zmorą sobotniej nocy było łomotnie do wszystkich drzwi, przekleństwa i dzikie ryki przypominające okrzyki murzyńskiego plemienia polującego na słonie. Miałam żal do właścicielki pensjonatu, że wynajęła ośrodek na dwie tak różne imprezy i nie rozdzieliła gości. Zwłaszcza, że „moi studenci” po powrocie z kina mieli siąść w sali konferencyjnej i dalej pracować nad biuletynem – a dobiegające z ośrodka ryki i łomotania do drzwi nie sprzyjały skupieniu. Jednak nie interweniowałam. W końcu w niedzielę po południu mieliśmy opuścić pensjonat. Przed odjazdem – jako trener – miałam jeszcze podpisać pamiątkowe dyplomy. Poszłam do pokoju po pióro wieczne, a tu drzwi zamknięte. Mój syn zabarykadował się w środku, bo kilka razy ktoś pijany wparował do niego do pokoju i przeklinając nie bardzo chciał wychodzić. Nagle w korytarzu rozległ się tupot jakby przebiegło przezeń stado antylop, podobne do tego, które w „Królu Lwie” zabiło Mufasę. Stado wydało ze swoich gardeł niewybredne okrzyki, mające na celu wywabienie z pokoi reszty weselnego towarzystwa. Kiedy załomotano do moich drzwi wybiegłam na korytarz i krzyknęłam: „Trochę ciszej! Nie jesteście tu państwo sami!” I to był błąd, bo następne zdarzenia potoczyły się błyskawicznie. Oto jedna z antylop oderwała się od stada. Młody człowiek jednym susem dopadł mnie i pchnąwszy na drzwi powiedział, że nikt mi „niewybredny przecinek” nie kazał wynajmować tu pokoju. Tu jest wesele i mam „niewybrednie” oddalić się… „Pan jest jakimś chamem” – zauważyłam, co było drugim moim błędem, bo usłyszałam, że cham to ja i wepchnięto mnie do pokoju. Na szczęście tego, który zajmowałam wraz z synem. Pan próbował tam wtargnąć za mną, ale zdążyłam zatrzasnąć mu drzwi przed nosem. Po chwili kazałam synowi zamknąć się od środka, a sama zeszłam na dół. Miałam zamiar porozmawiać z właścicielką pensjonatu. Jednak nie zdążyłam. Gdy tylko spytałam napotkaną po drodze sprzątaczkę, gdzie jest właścicielka, tuż przy mnie pojawił się młodzieniec, który już wcześniej kazał mi „niewybrednie” oddalić się. Tym razem zaczął spychać mnie ze schodków. Krzyczeć, żebym sobie „niewybrednie” szła na skargę. Próbowałam mówić, by się odsunął, ale bezskutecznie. Im bardziej ja się odsuwałam tym bardziej on był napastliwy. Doszło do szamotaniny. W rezultacie on zaczął mnie dusić, ja w odpowiedzi strzeliłam go w mocno zionącą wódą twarz. Niestety młodzieniec dalej mnie dusił i dodatkowo łomotał mną o wiszące na ścianie lustro. Kiedy resztką sił sprzedałam mu kopa w to co u innych jest jedynie przyrodzeniem, a u niego chyba mózgiem, na pomoc młodzieńcowi pospieszyli jego „goście”, którzy nazwali mnie zboczoną kobietą, bo podniosłam rękę na… pana młodego. Oto kim był agresywny młody człowiek. Pan młody. Najwyraźniej myślał, że jest panem i władcą świata, a już na pewno władcą pensjonatu, choć nie wynajął całego. Jednak to ja miałam dostosowywać się do wprowadzonych przez niego tu reguł. Ja miałam być cicho, znosić nie tylko wrzaski i pijackie śpiewy, ale ciągnące się do południa następnego dnia dzikie okrzyki pomieszane z przekleństwami, dobijania się do drzwi i bieganie po pokojach.
Właścicielka pensjonatu do dziś nie skontaktowała się ze mną. Jedna z jej pracownic powiedziała tylko, że jest jej przykro, że to co oni tu przeszli w nocy to był horror.
Byłam w swoim życiu na dziesiątkach ślubów i wesel. Czasem jako bliższa, czasem jako dalsza rodzina, a czasem jako znajoma jednego z państwa młodych. Wszystkie te imprezy łączyła wielka chęć, by nikt z gości czy otoczenia nie poczuł się urażony. By każdy dobrze się bawił. O to dbali zarówno państwo młodzi jak i ich rodziny. Wszyscy starali się nie przeszkadzać innym i łagodzić ewentualne konflikty w zarodku.
W Ignatkach było inaczej. Owszem mogłam za to zemścić się na panu młodym i jego gościach. Mogłam wezwać policję nie tylko do pana młodego, ale przede wszystkim do siadających za kierownicą podchmielonych gości. Jednak po co? Pan młody myślał, że jest panem świata. Jestem dziwnie spokojna, że świat szybko wyprowadzi go z błędu. Zwłaszcza, że jak poinformowała nas pani z recepcji „pan młody to nic – panna młoda jest jeszcze gorsza”. Jeśli tak, to pana młodego czeka „piekło na ziemi”.

czerwiec 2007

Print Friendly, PDF & Email