Dla dzieci to łatwo pisać – powiedziała jedna z moich koleżanek. Westchnęłam tylko. Nawet nie dlatego, że nie piszę dla dzieci, a co najwyżej dla młodzieży co jest jeszcze trudniejsze, ale dlatego, że koleżanka nie ma racji. No cóż… Wisława Szymborska w swojej słynnej „Poczcie literackiej” napisała kiedyś „A.M. Warszawa. Dziatki biegną do szkoły tupu-tupu-tup, podczas gdy deszczyk kapu, kap albo śnieżek ciapu, ciap… Cio to? Ależ oczywiście, to wierszyki dla dzieci pisane przez różne straszliwe niewiasty. Pragnie pani dołączyć do ich grona. Nie możemy tego zabronić, ale błagamy o litość dla naszych pociech, które od takiej literatury uciekają, hyc, hyc, hyc.”
Myślę, że każdy kto ten tekst przeczyta zorientuje się, że w literaturze dziecięcej nie chodzi o to, by infantylnie (a w młodzieżowej, by naiwnie lub banalnie) zwracać się do czytelnika, ale trzeba to po prostu robić ciekawie. Dorosły sięgnie po książkę nawet wtedy, gdy ma autora w pogardzie, gdy chce mu dopiec, gdy chce na własne oczy przekonać się, że to „grafoman”, „idiota” i „nudziarz” jak twierdzą złośliwi krytycy lub znajomi. Dziecko, czy nastolatek aż takim masochistą nie jest. Jak coś jest nieciekawe – a to jest pierwsze kryterium czytelnicze – od razu odrzuci. I nie pomoże żadne tłumaczenie, że to wspaniały pisarz czy pisarka, że ma na koncie mnóstwo nagród, że sławny, że bogaty ani nawet, że „to kochanie twój wujek pisarz”. Z nudziarstwem nastolatek czy dziecko żegna się natychmiast. I wtedy nic nie jest w stanie pomóc książce.
Pojechałam ostatnio na spotkanie autorskie do Dublina na zaproszenie tamtejszej polskiej szkoły. Spotkanie było bardzo udane, przyjęto mnie po królewsku i zasypano gradem pytań. Na dodatek w trakcie dowiedziałam się, że moja „Klasa pani Czajki” przemówiła do nich bardziej niż… i tu pojawiła się długa lista książek, które uznali za nudne. Znałam je. Dla mnie jednak nudne nie były. Nawet „W pustyni i w puszczy” uważałam za fascynującą opowieść o mrożących krew w żyłach przygodach dwójki dzieci, choć opisy słonia Kinga mnie nudziły, a na dodatek jako dorosła osoba odkryłam, że to dość rasistowska książka. Jednak dla współczesnego czytelnika nuda ma o wiele szersze znaczenie. Nastolatków nudzą niemal wszystkie opisy. Co zapewne wynika z tego, że słonia każdy widział, a gdy pojawia się nazwa zwierzęcia, którego się nie zna (np. lotopałanka) wystarczy je „wygooglać” w internecie, a nie czytać nudny opis. Opisy przyrody też już nie są potrzebne, bo przecież jak wygląda zachód czy wschód słońca wiemy – widzieliśmy to sto razy na filmach. Dlatego opisywać trzeba to, co jest absolutnie konieczne. We wspomnianej przeze mnie „Poczcie literackiej” Wisława Szymborska też w swoim czasie napisała: „Marek z Warszawy. Mamy taką zasadę, że wszystkie wiersze o wiośnie zostają automatycznie zdyskwalifikowane. Ten temat przestał istnieć w poezji. W życiu oczywiście nadal istnieje. Ale to dwie różne sprawy.”
Nastoletni czy dziecięcy czytelnik odrzuca też tematy, które są mu odległe. Z tego powodu czytelnicy z Dublina odrzucili masę książek, które fascynowały mnie w dzieciństwie. Nie spodobały się nie tylko „Ania z zielonego wzgórza”, ale i wiele innych, których tytułów nie wymienię, bo polscy autorzy niektórych z nich cały czas żyją. Jak mi powiedziano w książkach tych nie było nic im bliskiego, bo świat się mocno zmienił. Niestety tak bywa z literaturą. Pamiętam jak mój świętej pamięci Ojciec „katowął” mojego 4-letniego syna słynną przedwojenna powieścią Antoniego Gawińskiego pt. „Lolek grenadier. Czarodziejska historia dla chłopców”. Mieliśmy w domu do połowy zjedzony przez grzyba egzemplarz, który przed wojną, jako dziecko, dostał mój ś.p. poległy w powstaniu warszawskim stryj Antek. W połowie lat dziewięćdziesiątych, ku uciesze ojca ukazał się reprint tej książki o chłopcu tak zafascynowanym epoką napoleońską i „małym kapralem”, że wróżka przeniosła go w czasy napoleońskie i uczyniła napoleońskim grenadierem. Tata przeczytał i tak jak w dzieciństwie zapłakał ze wzruszenia, czym postanowił podzielić się z wnukiem. Niestety. Wnuk zasnął po kilku stronach, a gwałtownie obudzony przez dziadka stanowczo ku jego rozpaczy odmówił słuchania książeczki. Ja zmęczyłam „dzieło” Gawińskiego z wielkim trudem.
Moje książki też kiedyś się zestarzeją, bo świat pójdzie do przodu i pojawią się kolejne nowinki techniczne i nowe technologie, które diametralnie zmienią nasze życie. Proponowano mi zresztą przy okazji VI wydania „Klasy pani Czajki” bym uwspółcześniła i wprowadziła korzystanie facebooka, ale wtedy… musiałabym tę książkę pisać tak naprawdę od nowa, a to byłaby zupełnie inna powieść. Nie chciałam tego robić. Z pełną świadomością, że za kilka lat może się tak stać, że czytelnik ucieknie od niej hyc, hyc, hyc jak od ramoty, bo nie będzie wiedział co to czat na „gadu-gadu” i będzie pukać się w głowę, że ktoś jeszcze ma w domu stacjonarny telefon. Ale nuda!
Małgorzata Karolina Piekarska
Magazyn Literacki „Książki” nr 6/2017