MAŁGORZATA KAROLINA PIEKARSKA

pisarka, dziennikarka, historyczka sztuki – ambasadorka kampanii społecznej WypiszWyczytaj

Bo do tanga trzeba dwojga

Tak śpiewała Budka Suflera i otrzymała złotą płytę. Przypomniał mi się ten tekst, kiedy usiadłszy rano do pisania wzrockowiska (które nota bene miało być o czymś zupełnie innym) w domu wybuchła bomba! Mój syn rozryczał się jak bóbr. Powód? Nie chce iść do szkoły. Byłam zdziwiona, bo Maciek szkołę uwielbia. Cóż więc się stało? Ano… w szkole jest bal przebierańców! „Mamo, ja błagam! Nie chcę iść! buuuuuuu” Nawet przebranie Harrego Pottera nie zachęciło go do wzięcia udziału w szkolnych tańcach. „Bo jest hałas, wszyscy się pchają i śpiewają jakieś: „wstań powiedz nie jesteś sam”! A Kaśka tak to wyje, że można oszaleć!” Usłyszawszy to od razu przypomniał mi się list Silencium – czytelniczki, która napisała mi o tańcu. Było w liście o tym, że dzisiejsi faceci nie lubią tańczyć i ona nie wie dlaczego. Pytała czy winna temu jest muzyka? „Ilekroć jestem na imprezie kolesie włączają rzeczy, które lubię i są fajne do słuchania, ale do tańca już niekoniecznie. No bo czy zatańczysz Korna? Albo Mansona? Jeśli nawet da się w ich rytm coś zatańczyć to będzie to raczej pogo niż tango lub cokolwiek z przytulaniem. A przecież fajnie jest zatańczyć z ukochanym i spojrzeć mu w tańcu w oczy.”
Coś w tym jest, ale nie specjalnie winiłabym muzykę. Dawniej też komponowano utwory, które nie były przeznaczone do tańca, a jednak ludzie tańczyli. Mało tego! Każdy kulturalny facet posiadał tę trudną sztukę. Temu, że taniec podupadł winna jest raczej obyczajowość, w której żyjemy. Taniec przez lata był swoistą grą płci. W czasach, gdy panie nieśmiało spoglądały na panów skrywając uśmiech za wachlarzem, ich ciała mogły się dotknąć tylko na chwilę i to tylko w tańcu. Dziś, gdy zakochane pary przytulone zalegają nawet szkolne korytarze, gdy ludzie całują się na ulicy, w tramwaju czy kawiarni, taniec stracił na znaczeniu. Ma swój urok w dzieciństwie, gdy przechodzi się pierwsze fazy fascynacji płcią przeciwną. Sama pamiętam szkolne zabawy, kiedy tańczenie z chłopcami było „czymś”. Ta, której nikt nie poprosił do tańca miała swoją jedyną szansę podczas „białego tanga”. W czasie jednej z takich zabaw, a było to gdzieś w szóstej klasie, tańczyłam z Krzyśkiem. Stojący pod ścianą Tomek wrzasnął: „Zaraz Krzychu wysunie armatę, a Piekara otworzy swą śluzę!” Wszyscy wkoło ryknęli śmiechem, a my zjaraliśmy cegłę zwłaszcza, że Tomek oczywiście obleśnie rechotał. Przez ten jego rechot do końca zabawy nie zatańczyłam już z Krzyśkiem. Do „białego tanga” poprosiłam kogoś innego. Taniec był wtedy tym momentem zabawy, na który czekało się również na prywatnej imprezce. Kiedy wyprawiałam imieniny mój tata przychodził do pokoju i obtańcowywał po kolei wszystkie koleżanki. Potem żegnał się mówiąc: „cześć dansiory” i szedł do mamy zdać jej relację, że tańczymy aż łby nam odskakują. Dla mamy wieści z parkietu były ważne, bo mama uwielbiała tańczyć i jak sama kiedyś mi wyznała, wyszła za tatę między innymi dlatego, że był najlepszym tancerzem jakiego spotkała. Wiem coś o tym! Przetańczyłam z ojcem niejeden bal. I to nie tylko w dzieciństwie. Dopiero, gdy do wyprawienia imienin potrzebna była całkowicie wolna chata, bo w życie towarzyskie wkroczyły papierosy i alkohol, wszystko się zmieniło. Przestała się liczyć muzyka do tańca, bo sam taniec przestał być najbardziej oczekiwaną częścią imprezy. Wprawdzie tańce czasem się zdarzały, ale … przodowały w tym same dziewczyny. Niby były szlachetne wyjątki. Na przykład Krzysiek, z którym tańcząc w maturalnej klasie wywróciłam się tak, że mini sukienka zakryła mi twarz, a wszyscy obejrzeli moje majtki. Może by nikt upadku nie zauważył, gdybyśmy nie byli jedyną parą na parkiecie. Niestety. Spośród wszystkich chłopców z klasy tańczył tylko Krzysiek. I do dziś ta dysproporcja została! Faceci zdecydowanie wolą spędzać imprezy przy kieliszku lub muzycznym sprzęcie zmieniając bez przerwy muzykę, co jeden z moich kumpli określił „kompleksem didżeja”. Ale jedyną rzeczą nadająca się do tańca w parach, którą nasi „didżeje” puszczają chętnie jest Bob Marley.
Dwa lata temu podczas sylwestra z wielkim trudem z koleżankami doprosiłyśmy się o jakąkolwiek muzykę do tańczenia. Udało nam się to po kilku godzinach i to tylko dlatego, że mąż jednej z dziewczyn kiedyś tańczył zawodowo. Biedak musiał obtańcować wszystkie kobitki. Jak to określiła znajoma: „Wyrabiał normę za resztę panów”. Ci zresztą co chwila zmieniali muzykę z tanecznej na Slayera lub Metallicę. Aż się potem jeden zdziwił, że machając łbem jak wariatka zrzuciłam mu włosami okulary z nosa.
Ostatnio poszłam z kumplem na otwarcie nowego klubu w Warszawie. Tam jakiś facet poprosił mnie do tańca. Stanął naprzeciwko mnie i zaczął wymachiwać łapami jak wiatrak, a miny robił przy tym zupełnie jak Jim Carrey w Masce. Myślałam, że odwali taneczny numer w stylu Johna Travolty w Gorączce Sobotniej Nocy, ale po 10 minutach nic się nie zmieniło. Gościu cały czas stał naprzeciwko i tymi łapami machał jakby miał jakiś atak lub walczył z niewidzialnym wrogiem. Więc się go spytałam po co mu ja? Przecież te wygibasy może wykonywać równie dobrze sam? No i facet się obraził. A czy to moja wina, że nie czułam mu się w tym pseudo tańcu potrzebna? Ale… no właśnie. Po co facetowi dziś kobieta w tańcu? Przytulić może ją i bez tego. I nikt nie powie, że to nieprzyzwoite.
A co z moim synem? Czy poszedł na bal? Nie. Uznałam, że skoro w zeszłym roku z balu uciekł po 5 minutach wyjąc, więc w tym roku pozwoliłam mu zostać w domu. Jego ojciec powiedział, że też nie lubił szklonych tańców. I nawet strój Zorro nie był w stanie przekonać go, że szkolny bal jest czymś fajnym. Cóż. Kiedyś Zorro dziś Harry Potter, a problem jest ten sam. Do tanga trzeba dwojga, ale tylko my baby lubimy tańczyć. Kiedy ostatnio zaproponowałam swojemu ukochanemu, żebyśmy zatańczyli to wysłał mnie do psychiatry! Ale po co mi psychiatra jeśli i on nie tańczy?

COGITO 5/2002 (171)