Syn dwóch matek, czyli Zagłada Zamojszczyzny skupiona w soczewce jednej rodziny…
Żyjemy w takich czasach, że przynajmniej teoretycznie nie boimy się, iż komuś wpadnie do głowy zrobić nam krzywdę ostateczną. Okraść, oszukać, obmówić – pewnie tak, ale zabić – dlaczego? Powoli zapominamy, zwłaszcza ci, którzy nigdy nie przeżyli wojny, że przychodzą takie momenty, w których ludzie jakoś przestają myśleć o tym, że kogoś lubili czy znali i zachowują się jak, no właśnie: jak co? Zwierzęta? Byłoby to obraźliwe dla zwierząt. Więc jak? Potwornie, haniebnie, grzesznie? Jak nazwać kogoś, kto zabija, bo może, bo mu nikt za to nic nie zrobi, a jeszcze na horyzoncie widnieje jakiś zysk?
Zagłada Żydów zapisała się w świadomości społecznej całego świata. Dlaczego więc mimo upływu lat w różnych miejscach świata ludzie nie potrafią przyznać się do Zagłady (i nie bójmy się używać tego słowa) innych nacji i grup społecznych? Dlaczego za każdym razem, gdy rozpoczyna się mówić o Wołyniu, Katyniu, Zamojszczyźnie, podnoszą się głosy sprzeciwu? Że niby lepiej nie rozpamiętywać, że winni są zawsze ci inni, nieokreśleni, że to się stało poza nami. A przecież mimo tego, iż pracowicie starano się zmieść z powierzchni ziemi tak wiele niewinnych istnień, ktoś jednak przetrwał, ktoś złożył świadectwo. Czasem i ono nie wystarcza… Pamiętacie, jaki krzyk podniósł się, gdy Anna Bikont wydała książkę „My z Jedwabnego”? Pełna dowodów, nazwisk, faktów. Co tam, zaraz się znalazł tłum mówiących: niemożliwe! A jednak… Anna Janko i „Mała Zagłada” też wywołała lawinę niezadowolenia. Bo choć autorka opisała wydarzenia, które przeżyła jej własna matka, było to trudne do zniesienia. Takie książki, w których dramat całych społeczności opisany jest przez pryzmat indywidualnej historii, maja ogromną wartość – sprawiają, że czytelnikowi łatwiej jest identyfikować się z bohaterami, czy też – dokładniej mówiąc – ofiarami.
Do listy książek ważnych, mądrze napisanych, opartych na prawdziwych losach rodziny, dołączył właśnie „Syn dwóch matek”, niesłychana historia mająca dwoje autorów. Pierwszym z nich jest (a w zasadzie był, ponieważ nie żyje od 1999 r.) Maciej Piekarski, człowiek, który przeżył Powstanie Warszawskie służąc jako posługacz w szpitalu polowym później historyk sztuki, zasłużony pracownik Muzeum Narodowego w Warszawie i ceniony dziennikarz. Drugim – osoba jak najbardziej współczesna, a zarazem bliska Maciejowi Piekarskiemu jak nikt inny, bo jego rodzona córka: Małgorzata Karolina Piekarska, dziennikarka, pisarka, autorka m.in. niezwykle popularnych książek dla dzieci i młodzieży.
Dwugłos, jaki zaistniał na kartach „Syna dwóch matek” jest absolutnie fascynujący. Opiera się na reportażu pt. „Wojenne losy rodziny Tchórzów”, jaki w 1978 r. ojciec pisarki napisał, aby ocalić od zapomnienia ważną historię. Jego rodzice w 1943 r. wzięli z sierocińca dziecko, które pochodziło ze słynnego pociągu, jadącego podobno transportem śmierci do Oświęcimia. Chłopiec – jak po cichu opowiadali sobie sąsiedzi, wyglądał jak Żyd, miał czarne włosy i oczka, na pewno Żyd…Dziecko przeżyło okupację, Powstanie Warszawskie, całą wojenną zawieruchę. Dziś to dla Małgorzaty Karoliny Piekarskiej stryj Janek…
Smutne, ale takie były czasy, że wspomniany reportaż nigdy nie ujrzał światła dziennego. Pisarka wiele o nim jednak myślała przez lata. Wiedziała, że zapiski ojca kiedyś uzupełni. Bodźcem do podjęcia tego wysiłku było spotkanie autorskie, na które pojechała na Zamojszczyznę. Tam zauważyła, że pamięć o pacyfikacji tej ziemi i wysiedleniach praktycznie nie istnieje. Czytamy we wstępie do książki: W czasie dokumentacji i pisania bez przerwy płakałam. Tak jak płakałam czterdzieści lat temu, gdy poznałam historię stryja (…). Nie dziwię się. Ta historia po prostu wzrusza, rozumiem więc, jak ważna jest dla osób, które są z nią – nawet tylko pośrednio – związane. W przedmowie padają tez m.in. słowa, że właśnie dlatego, że stryj był dla Piekarskiej ważnym członkiem rodziny, brakowało jej dystansu przy pisaniu książki. Kokieteria. Nie ma tu fantazyjnych opowiastek, są fakty, wszystkie, które udało się odzyskać z zakamarków ludzkiej pamięci, z archiwów i wszelkich innych dostępnych miejsc. Emocje płyną między wierszami, choć także w samym tekście. Bije z niego głębokie przywiązanie do rodziny, do najbliższych, do prawdy. To jest taka literatura, która z jednej strony zabija, bo przypomina bolesne karty historii, które wielu chciałoby pogrzebać na zawsze, z drugiej zaś uwrażliwia, bo pozwala spojrzeć na całe zjawisko przez pryzmat pojedynczego człowieka i osób, które wpisały się w jego los.
Szokują w książce, jak zwykle, liczby. Niemcy swoim działaniom pacyfikacyjnym i wysiedleńczym nadali nazwę „Aktion Zamość”. Objęli nią ponad sto tysięcy Polaków, w tym trzydzieści tysięcy dzieci. Dużo. W skali kraju było ich niemal dziewięciokrotnie więcej. A tymczasem po wojnie wróciło ich tylko 800. Daje do myślenia, prawda? To są przecież dramaty tych dzieci, ich rodziców, bliskich i dalszych krewnych, znajomych… Utrata tożsamości jest jak śmierć, tym razem nie na własne życzenie. Ilu wróciło zza grobu? Niewielu… Ilu na nich czekało?
Tym, co przyciąga wzrok jest sposób, w jaki autorka łączy swoją część książki z zapiskami ojca. Rozmawia z nim, tak, jak czasem rozmawiamy w myślach z bliskimi, którzy odeszli tylko fizycznie. Opowiada mu co nowego, wszystko to, czego sam nie mógł już doświadczyć. Rewelacyjnie się to czyta, choć mamy czasem wrażenie, że wstępujemy do czyjegoś domu (zupełnie bez pytania).
Kiedy przeczytałem intymne wyznanie Piekarskiej o tym, jak poznała historię stryja Janka, zrozumiałem, jak ważna jest ta historia. Dziewczynka miała wtedy zaledwie dziewięć lat. Po latach przyznaje, że ma czasem wrażenie, iż właśnie wtedy skończyło się jej szczęśliwe dzieciństwo. Zrozumiała, że ludzie potrafią zgotować ludziom potworny los, a takie wartości, jak: spokój, bezpieczeństwo czy wolność są pojęciami wybitnie względnymi. Małgorzata Karolina Piekarska miała dziewięć lat, gdy przypadkiem zasłyszana rozmowa matki z sąsiadką zaowocowała tym, że puszka Pandory została otwarta… Matka, pogrążona w rozmowie, odgoniła córkę mówiąc: Masz dziewięć lat, umiesz czytać, na biurku u ojca leży „Stolica”, idź do domu, przeczytaj i nie zawracaj głowy! Dziewczynka polecenie spełniła, ale kiedy po kwadransie wróciła, nic już nie było takie jak dawniej. Wojna uderzyła wtedy w dziecko, które wyobrażało ją sobie jako coś zbliżonego do fabuły serialu „Czterej pancerni i pies”. Artykuł ojca musiał zaboleć, dotyczył bowiem spraw rodzinnych. Pokazywał okrutny świat wojny, bez podkolorowanej otoczki serialu.
Każdy z autorów książki oprócz faktów związanych z losami Jana Tchórza i jego dwóch rodzin dodaje od siebie ciepłe historie rodzinne, czasem drobiazgi (jak opowiadana przy obiedzie relacja z … krowiej defekacji!). Piekarska pisząc o wysiedlaniu całych wiosek na Zamojszczyźnie w czasie II wojny światowej, dodaje jednak coś, z czym nie potrafię się zgodzić: Uważam, że w życiu wszystko dzieje się po coś. By człowiek przeżył jakąś lekcję, odrobił ją i stał się kimś innym, może lepszym. Nigdy się z tym nie zgodzę. Śmierć setek tysięcy ludzi to nie jest „najwyższa cena, jaką może zapłacić człowiek”, żeby ktoś mógł się stać lepszym. To głupia, niepotrzebna, zaprawiona chorą nienawiścią, polityką i zwichrowaną ideologią agresja. Jak powiedzieć tym wszystkim, których historia zmiotła z powierzchni ziemi dużo za wcześnie, że ich ofiara była po coś? Zresztą, co to za ofiara? Ich nikt nie pytał, czy się zgadzają…
Nie opowiem tutaj losów Jana Tchórza i jego dwóch matek. Każdy powinien sam przeczytać tę książkę. Powiem tylko, że to jest wielka historia wspaniałych ludzi z jeszcze większa historią w tle. Chociaż może nie – odwrotnie. To ludzie są najwięksi, bo nie ma większego bohaterstwa niż nieść pomoc w ciężkich czasach, a historia w tle jest po prostu Zagładą wymyśloną przez garstkę szaleńców.
Wzruszające są słowa kierowane przez Małgorzatę Karolinę Piekarską do ojca. Jest taka książka Hanny Bakuły, w której ona opowiada Agnieszce Osieckiej o tym, jak zmienił się świat. Jak się używa nowinek technicznych w zakresie komunikacji i takie tam. Piekarska robi coś innego. Wyjaśnia ojcu sprawy, o których miał pojęcie, nie znał tylko zakończenia (choćby napominając tylko o tym, co wiemy już dziś o śmierci Eugeniusza Bodo w sowieckim łagrze). Cenne są wspomnienia babci Zosi (która związana jest z rodziną Piekarskich czymś o wiele trwalszym niż więzy krwi).
Ile było takich bohaterskich zrywów, jak ten siódmego stycznia 1943 r., kiedy polscy kolejarze zatrzymali na dworcu Wschodnim transport dzieci wysiedlonych z Zamojszczyzny (i wiezionych najprawdopodobniej tylko w jedną stronę)? Niestety, nie wiadomo dziś, kto wykradł Janka z pociągu śmierci. Są tylko wspomnienia Marii Piskorskiej, po przeczytaniu których trzeba przerwać czytanie, żeby łzami nie pomoczyć kart książki.
Zgadzam się z autorką książki, że relatywizm moralny, stosowany czasem wobec niemieckich oprawców wojennych jest po prostu porażający. Fakt, że ktoś czasem się zlitował (ba, o ile litością można nazwać na przykład fakt, że kogoś nie zabito za spontaniczny odruch dobra) naprawdę nie czyni z niego bohatera.
Historia Jasia – Krzysia Dionizego widziana oczami córki i jej ojca różni się nieco. Każde z nich opisało ja przez pryzmat swoich doświadczeń. Ile w tym wszystkim historii, które znamy z doświadczeń własnych rodzin. Jak ta o wujku Stefanie, który chciał się zapisać do ZBOWiD- u i trafił tam na ubeka, który w latach pięćdziesiątych bił go w czasie rewizji. Albo jego córce, która zakochała się w Niemcu i zaczął się mały rodzinny cyrk.
Losy Zofii Tchórz i jej dzieci, które poznajemy z kart książki, są przeraźliwie smutne. Dowodzą jednak, że człowiek potrafi czerpać nawet z wyschniętej studni, jeśli musi, a miłość do dzieci pozwoli pokonać każdą przeszkodę. A przecież działy się rzeczy straszne. Gdy matka Jasia przyjechała do Warszawy zobaczyć swoje dziecko, chłopiec nie poznał jej: Gdy rodzona matka przytuliła go do piersi i zaczęła całować, odepchnął ją brutalnie i począł wydrapywać każdy pocałunek. Albo ten potworny wrzesień 1944 r., kiedy mały Janek, głodny, domagał się chleba. Nie było nic do jedzenia, a wtedy malec ukląkł na błotnistym, pokrytym odchodami betonie i prosto, „po chłopsku” przeżegnał się. – Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj…
Najtrudniej czytać o tym, jak umierali ludzie. Jak stryj Antek, szesnastolatek, który nie wrócił z Powstania (a do tego jeszcze poruszająca historia krzyża z jego prowizorycznego grobu), albo Bolcio i Tadzio, którzy stali się ofiarami wojny już po jej zakończeniu…
W 1978 r. Maciej Piekarski napisał: Jeżeli zachowałeś w pamięci okruchy wspomnień z tamtych z tamtych lat. Jeżeli znasz nazwiska nieznanych nam dziś uczestników opisywanych tutaj wydarzeń, napisz do mnie. Wspólnie uzupełnimy lukę kilkunastu dni w życiorysie „Krzysia Dionizego” – Janka. Te kilkanaście dni to styczeń 1943 r., przed znalezieniem się maleńkiego chłopca w sierocińcu.
Małgorzata Karolina Piekarska musiała pogodzić się z faktem, że tych informacji nie da się już pewnie zdobyć. Ale doprowadziła do tego, że reportaż ojca doczekał się druku. Dodała do niego własną historię, a wyszła z tego przepiękna opowieść o zwyczajnych niezwyczajnych. Smutno tylko, że raz jeszcze autorka ma sporo racji twierdząc, że kto wie, czy Zagłada Zamojszczyzny nie umrze wraz z ostatnimi jej świadkami. Nie wiem. Może właśnie ta książka (i kilka innych) ocalą pamięć o tamtych czasach? O tych ludziach, których poznaliśmy tu z imienia i nazwiska i o tysiącach tych, po których nie została nawet kupka popiołu. Jedno jest pewne. Bez takich książek ta historia umarłaby jeszcze szybciej. Przeczytajcie koniecznie.
autor: Włodzimierz Neubart
Źródło: http://chochlikkulturalny.blogspot.com/2016/11/syn-dwoch-matek-czyli-zagada.html