Niedawno siostra jednej z moich koleżanek wychodziła za mąż. Zaproszono mnie na ślub i wesele i… pierwszy raz w życiu płakałam nie ze wzruszenia, a z bezsilnej złości. Dlaczego? Ojciec pana młodego nie akceptuje wyboru syna. Zauważyłam to już w kościele, kiedy to elegancki szpakowaty pan z miną jakby połknął balon nie chciał podać ręki ani siostrze, ani matce panny młodej, ani mnie, bo przecież może też jestem z TEJ trefnej rodziny? Dlaczego?
– Bo nasza Jola jest za biedna – westchnęła ciężko pani Katarzyna i otarła łzę. – On to wielki pan. Był dziesięć lat w Stanach i wrócił z kieszenią nabitą forsą.
Podobno dlatego nie przyszedł również na kolację, która miesiąc wcześniej przygotowała matka przyszłej panny młodej. Doszło do poznania teściowych, ale tylko teściowych. Przyszły teść Joli dla jej matki pozostał nieznany. Kiedy tuż przed ślubem rodzice mieli udzielić dzieciom błogosławieństwa – ojciec pana młodego również się nie pojawił. Na wesele nie zajrzał nawet na chwilę.
– Kto się fiutem urodził kanarkiem nie zdechnie – powiedział ojciec chrzestny panny młodej i zabronił przejmować się nieobecnością teścia.
Bardzo ciekawiło mnie kim jest ów dumny człowiek, który nie przyszedł na wesele własnego – jedynego zresztą – syna. Czy jakimś bliżej nieznanym mnie i opinii publicznej Janem Kulczykiem? Czy może innym wcieleniem Piotra Niemczyckiego? Czy prezesem stowarzyszenia na miarę Bussines Center Club? Cóż to za Blake Carrington krył się w czarnym garniturze? Moja koleżanka, a siostra panny młodej, nie wiedziała. Nie wtrąca się w życie siostry, nie analizuje kim jest rodzina jej wybranka. W końcu to Jola wychodzi za mąż. Ja też się nie wtrącam, ale pytać nikt mi nie zabroni. Zapytałam. Pannę młodą oczywiście.
– Ojciec Wojtka? On ma zakład wulkanizacji opon – odparła.
Mało nie padłam! Facet zachowuje się jak hrabia, którego syn popełnił mezalians hańbiąc rodowe nazwisko związkiem z plebsem, a wulkanizuje opony komu popadnie. Zdarzyć się więc może, że jeszcze większej hołocie niż ta, do której w jego mniemaniu zalicza się rodzina synowej.
Niestety… jak mawiała moja mama świat pełen jest maluczkich ludzi, którzy wartość człowieka mierzą zasobnością ich portfela. Mojego przyjaciela Piotra wujek ma w banku tyle worków pieniędzy ile jeż na grzbiecie kolców. Ale… na przykład nie zna żadnego obcego języka. Pewnego razu zapragnął zwiedzić Stany Zjednoczone i zaproponował Piotrowi, że zabierze go ze sobą jako swojego tłumacza. Tak też się stało. Kumpel oprowadził go po wszystkich miejscach, które zwiedzić warto i po tych, które go nudziły, ale interesowały wujka. Wynudził się jak mops, bo wujek był bardziej zafascynowany knajpami niż muzeami. Niestety teraz co jakiś czas słyszy, że gdyby nie wujek to Stanów by nie zobaczył, a przede wszystkim nie piłby i nie jadł i tu… następuje długa lista potraw, którymi wujek raczył się w knajpach, a których nazw do dziś nie zapamiętał i niemiłosiernie je przekręca, a które kumpel musiał po nim dojada, bo nic nie może się zmarnować. Niestety… wujek nie myśli o tym, że może… stało się odwrotnie? Że może to on dzięki bratankowi zjadł krewetki w sosie jakimś tam, bo sam to zamówiłby sobie np. samą musztardę? Nie myśli, że może to dzięki bratankowi dowiedział się wielu rzeczy o kraju, którego języka ni w ząb nie rozumie. Choć z drugiej strony… czy rzeczywiście się dowiedział? Gdy kilka miesięcy po powrocie miałam przyjemność pogadać z wujaszkiem obieżyświatem przez dwie godziny słuchałam o cenach w knajpach. (Nie pamiętam ani jednej jakby ktoś pytał.) Facet nie mógł pojąć, że niewiele mnie to obchodzi. Ale cóż… biedni nie mają racji, a ja do krezusów tego świata nie należę. Pewnie hrabia wulkanizator wyczuł to od razu i dlatego wtedy w kościele na ślubie własnego syna nie chciał mi podać ręki.
wrzesień 2006