„Nie wierzę w nic poza ciężką pracą”
Powstanie Warszawskie nie jest najbardziej oczywistym tematem książki dla młodych czytelników. A jednak obecnie coraz częściej autorzy sięgają po tę tematykę. Dlaczego? Jak to się stało, że Pani zdecydowała się w swojej książce odwołać do Powstania Warszawskiego? To niełatwy temat – szczególnie odkąd co roku w początkach sierpnia przez Polskę przetacza się debata pod hasłem „Powstanie: zwycięstwo czy klęska”. Jaki jest Pani stosunek do tej kwestii?
Nie jest tak, że po tę tematykę sięgnęłam dopiero teraz. „Tropiciele” powstali w 2005 roku, więc teraz ukazało się trzecie wydanie powieści. Natomiast faktem jest, że dopiero teraz książka ukazała się w dobrym wydawnictwie i mogła trafić do szerszego odbiorcy. Jestem z rodziny powstańczej. W powstaniu brali udział mój dziadek, mój stryj, który zginął mając lat niespełna 16, a którego krzyż z powstańczego grobu wisi na ścianie, zaś mój ojciec miał wtedy 12 lat i był posługaczem filii Szpitala Ujazdowskiego na Sadybie. Od dzieciństwa słyszałam zdanie koleżanki stryja z powstania, pani Haliny Surdyk-Brzozowskiej, które brzmiało: „Ilekroć rozum powstanie przeklnie, tylekroć serce ujrzy je w glorii”. Myślę więc, że debaty nad sensem powstania trzeba zostawić tym, którzy chcą się w takie debatowanie bawić. Ja nie chcę. Dla mnie fakt historyczny jest faktem. Było. Skończyło się klęską. Ale też ta klęska spowodowała, że powstał mit, na którym budowano między innymi mój patriotyzm. Zresztą patriotyzm poprzednich pokoleń też budowano na mitach poprzednich powstań narodowych, również zakończonych klęskami. Nazwa pomnika „gloria victis”, czyli „chwała zwyciężonym” mówi sama za siebie. Jedna z pierwszych książek o powstaniu, jakie ukazały się na zachodzie, a którą od małego widziałam w domu, była autorstwa Janusza K. Zawodnego i nosiła tytuł: „Nothing but honour”, czyli w wolnym tłumaczeniu „Nic prócz honoru”. Ja jestem z tych, co to jak w książkach Stanisława Grzesiuka, przez życie idą „boso, ale w ostrogach”, czyli często unoszę się honorem. Uważam, że lepiej polec w chwale niż zwyciężyć i żyć w hańbie. Jestem warszawianką, a powstanie jednym z najważniejszych wydarzeń, jakie miały miejsce w historii mojego miasta w ostatnim stuleciu. Naturalne było, że w choć jednej mojej powieści powinno się znaleźć. Znalazło się w dwóch, bo w szczątkowej formie także w wydanym rok temu zbiorze kryminalnych opowiadań „Czucie i Wiara, czyli warszawskie duchy”.
Chyba pierwszy raz, pisząc dla młodych czytelników, sięga Pani tak głęboko do historii. Nie jest to raczej ulubiony szkolny przedmiot większości uczniów. Czy ma Pani poczucie, że młodych historia jeszcze w ogóle interesuje?
Ich to interesuje, ale gdy ktoś im opowiada jak żyli kiedyś ludzie. A nie, gdy nauczyciel podaje suche daty i suche fakty, za którymi nie kryje się człowiek. Gdy opowiadałam o tym, że kiedyś dzieci mówiły do matki „pani matko” albo, gdy mówiłam jak 150 lat temu dwunastolatek dowiadywał się, że kobieta jest inaczej zbudowana niż mężczyzna, to słuchali z zapartym tchem. Bo przy tej okazji dowiadywali się, że pierwsza książka z anatomicznymi rysunkami ukazała się w Polsce w latach 80-tych XIX wieku. Że ludzie kąpali się raz w miesiącu i w tej samej wodzie cała rodzina. Dowiadywali się, że gdyby wtedy żyli, to za spytanie mamy o intymne sprawy klęczeliby na grochu lub mieli wygarbowaną skórę. To są rzeczy, które ich interesują. Jak żyli kiedyś ludzie? Czy kochali tak, jak dziś kochają? W co bawili się ich rówieśnicy dwieście lat temu? I gdyby mówić im o tym, a potem dopiero o faktach typu wojna, pokój, rokowania pokojowe, to ta historia byłaby dla młodzieży bardziej zjadliwa. Opowiadałam kiedyś gimnazjalistom, jak w 50-tych latach XIX wieku, niejaki Julian Borzym szlachcic z Podlasia, wówczas liczący lat dziesięć, (autor spisanego w latach 80-tych rewelacyjnego „Pamiętnika podlaskiego szlachcica”), by dowiedzieć się, czy prawdą jest, że naga kobieta nie wygląda tak samo jak nagi mężczyzna, wraz z bratem napadł na służącą i zdarł z niej siłą ubranie. Gdy to zrobił obaj bracia zaniemówili zobaczywszy „ogrom nagiego ciała”. Gimnazjaliści też zaniemówili. Od małego oglądają nagich rodziców i informacja, że kiedyś ktoś nie mógł widzieć nagiego człowieka była dla nich czymś ciekawym. Była wiedzą o tym, jak zmieniają się obyczaje.
Przy okazji pierwszego wydania „Tropicieli”, a więc już dawno temu, odbyłam szereg spotkań z dzieciakami poświęconych historii ich rodzin. Prowadziłam wtedy wymyślony przeze mnie konkurs: „Co wiesz o swojej rodzinie?”. Do dziś mam w domu super prace o babciach i dziadkach napisane przez moich czytelników. I ogromnie żałuję, że nie udało się zdobyć dofinansowania, by to się ukazało drukiem, jako taki plon własnych, rodzinnych śledztw polskich nastolatków.
A jak było w Pani przypadku? Czy gdy uczyła się Pani w liceum, znała Pani postać Wacława Chodkowskiego? Miała Pani o jego twórczości pojęcie, czy po prostu wiedziała Pani, że to jeden z dalekich krewnych? Bo historia w szkole była chyba wówczas zbyt upolityczniona, by mogła być naprawdę interesująca…
Co do Wacława Chodkowskiego, to wiedziałam o nim od zawsze, bo od zawsze w domu były jego obrazy. Wiedziałam też, że był strasznym kobieciarzem. A nawet moja babcia ze strony mamy była nim zafascynowana, bo widziała go w 1929 roku na Powszechnej Wystawie Krajowej w Poznaniu i tak się w niego wpatrywała, że dziadek myśląc, że zachwyca się jego malarstwem, ufundował babci portrecik jego autorstwa. Po latach, gdy mama została żoną taty, odkryła, że portrecik jej matki namalował taty kuzyn. Spytała babcię o historię obrazka i dowiedziała się, że zdaniem babci, był to najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego w życiu widziała. Wpatrywała się w niego codziennie spacerując po terenie wystawy.
Natomiast, co do historii w szkole… Wydaje mi się, że gdy ja chodziłam do szkoły (lata 70-te i 80-te), to historia nie była upolityczniona tak, jak się to dziś wydaje. Myślę nawet, że teraz jest więcej propagandy i jest ona czasem nawet bardziej nachalna. Wtedy bywali światli nauczyciele. Uczyły też napisy na ścianach lub wyryte na ławkach: „Pomścimy Katyń.” W podstawówce, nasza pani od historii mówiła nam, byśmy o pewne rzeczy pytali w domu. Sama nie opowiadała o nich. Pewnie dlatego, że nigdy nie wiadomo, kim są rodzice dzieci, które siedzą przed nią w ławce i co te dzieci w domu powtórzą. Ale pamiętam, że czytała z podręcznika o 17 września 1939, gdzie było napisane, że wojska radzieckie „wzięły w obronę przed napierającymi wojskami niemieckimi ziemie na wschodzie” i mówiła, byśmy dowiedzieli się prawdy w domu. W liceum to były już czasy mszy za ojczyznę, pogrzeb Grzegorza Przemyka, pogrzeb księdza Jerzego Popiełuszki, który uczył religii niektórych uczniów z naszej klasy, więc nikt nas nie indoktrynował. Na pogrzeb Popiełuszki poszła zresztą cała szkoła z większością nauczycieli. Chodziłam wtedy do XVI liceum im. Stefanii Sempołowskiej, wówczas na ulicy Stołecznej, dziś Jerzego Popiełuszki. Byłam w klasie humanistycznej, więc wszyscy interesowaliśmy się historią.
Co robiła Pani wówczas z kolegami po szkole? Czy harcerstwo, ważne w książce, było również ważnym doświadczeniem dla Pani?
Harcerstwo uwielbiałam. Niestety skończyło się wraz z końcem podstawówki. Byłam jednak na czterech obozach harcerskich. W 1980 roku informowano nas o tym, o co walczą robotnicy na wybrzeżu i robił to nasz drużynowy. Potem w 1981 i w 1982 też bywało na obozach patriotycznie. Nie do uwierzenia, ale sami z siebie łaziliśmy w niedzielę do kościoła. Tylko po to, by koledzy z czapkami z daszkami w dłoniach stali szpalerem w głównej nawie, bo jeden z kolegów wiedział od dziadka, ze tak robili harcerze przed wojną. A my czuliśmy się spadkobiercami Zośki i Alka. Nawet kumpel, który był ewangelikiem poszedł. To był taki wyraz buntu. Ulubione piosenki też należały do tych z gatunku zakazanych. To w harcerstwie nauczyłam się „Pierwiosnka”, czyli prześmiewczej piosenki o armii czerwonej zaczynającej się od zwrotki: „W polu zakwita pierwiosnek / wokoło trawka zielona / wszystkiego tego byś nie miał / gdyby nie armia czerwona.” Była tam potem zwrotka: „leci samolot po niebie / czerwona gwiazda mu błyszczy / ty myślisz, że to przyjaciel / a to okupant cię niszczy”. Nie jest więc tak, że ZHP było kompletnie komunistyczne i siejące propagandę, jak to się często dziś mówi i usiłuje przekazać. W każdym razie chyba z powodu tego szczerego opowiadania nam, o co chodzi solidarności i przekazywania do przepisywania śpiewników z najdziwniejszymi piosenkami, drużyna się rozpadła. Ja zresztą poszłam do liceum i tam już harcerstwa nie było. Dla mnie pozostało jednak na zawsze synonimem wspaniałych przygód. To tam poznałam masę gier terenowych, zagadek, szyfrów i tak dalej. Często miałam też przygody nawet takie na granicy prawa. Łapaliśmy raz stopa. Było to koło Konina. Pamiętam jak całą drużynę wziął na pakę do przyczepy traktorzysta. I potem mandat za nas zapłacił. Bo nie wolno nikogo wozić w towarowej odkrytej przyczepie. A my całą drogę śpiewaliśmy mu zamiast „lokomotywy cichy gwizd i wagonów jednostajny rytm” wersję „traktora głośny pierd i wagonów jednostajny rytm terep terep.”
Do dziś twierdzę, że harcerstwo było dla mnie jednym z ważniejszych doświadczeń. Dla mojego syna również. Ono nadal uczy: orientacji w terenie, samodzielności, miłości do przyrody. Takie rzeczy jak umiejętność rozpalenia ogniska, rozbicia namiotu naprawdę się w życiu przydają. To z harcerstwa wyniosłam też nawyk, że nie śmiecę na ulicy tylko albo idę ze śmieciem w garści i szukam kosza albo w ostateczności wrzucam go do własnej torby.
Bohaterowie Pani książki znajdują rodzinny skarb. Czy Pani zdarzyło się w dzieciństwie znaleźć prawdziwy skarb – lub coś, co za skarb Pani uznała?
Wychowałam się w domu pełnym starych mebli, sekretarzyków ze skrytkami, więc byłam otoczona przez skarby. To jest zresztą pytanie na osobny i bardzo długi wywiad. Prowadzę portal genealogiczny piekarscy.com.pl, więc do dziś, co chwilę znajduję w domu jakieś skarby, czyli rzeczy, które pierwszy raz na oczy widzę, bo ojciec je dawno temu zapakował w kopertę, pudło itp. albo takie rzeczy, o których istnieniu zapomniałam i odkrywam je na nowo. Dobrym przykładem jest cytowana w „Tropicielach” karteczka o siedzeniu na kolanach oraz gryzieniu i łechtaniu. (Załączam skan.) To oryginalny liścik mojej praprababci do przyjaciółki. Kiedyś ludzie nie mówili sobie po imieniu. Chyba, że rodzice dzieciom, siostra bratu lub żona mężowi. Przyjaciółki mówiły do siebie „droga pani”.
Jedna z naszych czytelniczek stwierdziła, że Pani powieść przywodzi jej na myśl „Tajemnicę Zielonej pieczęci” czy „Kaktusy z Zielonej ulicy”, jej ulubione książki z dzieciństwa. Czy ma Pani jakieś ulubione tego typu książki i czy były dla Pani inspiracją?
Z wypiekami na twarzy czytałam w dzieciństwie Ewy Kołaczkowskiej „Skarb pradziadka” o poszukiwaniu rodzinnego skarbu, który jak się okazało na końcu książki został przekazany na cele powstania styczniowego. A ponieważ na cale uzbrojenia Armii Krajowej ludzie też przekazywali pieniądze lub kosztowności, więc pomyślałam, że to jest dobry pomysł. U Kołaczkowskiej wprawdzie wszystko było inaczej niż w mojej książce, bo tam była skrytka, labirynty, szukanie przejścia z organistówki, wujek obwiniający ciocię o to, że nie pamięta jak się do tego skarbu idzie itd., ale ten pomysł: skarb na cele powstania – wzięłam w sposób zupełnie naturalny stamtąd. Do czytania tej książki wróciłam kilka lat temu, już po napisaniu „Tropicieli”. Niestety jest rzadko wznawiana, a szkoda.
Czy łatwiej pisze się książkę, wykorzystując w niej postać autentyczną, człowieka, z którym łączą pisarza więzy rodzinne, czy całkiem zmyśloną? Jak w ogóle tworzy Pani swoich bohaterów? Na ile mają oni związek z osobami istniejącymi w rzeczywistości?
Zawsze wymyślam bohaterów w oparciu o postaci autentyczne. Mają oni twarze konkretnych osób, ale zmieniam im życiorysy. Czasem łączę kilka osób w jedną. Wacławowi Chodkowskiemu zmieniłam życiorys. W powieści młodzieżowej facet, który, jak głosi stugębna rodzinna plotka, był takim kobieciarzem, że „podniósł populację Saskiej Kępy”, nie bardzo nadawał się na bohatera, jakim go stworzyłam. U nas wszystko musi być czarne albo białe. Tacy jesteśmy. Już Boy o tym pisał w „Brązownikach”. Był u mnie ostatnio historyk po informacje o pewnej mojej krewnej, o której pisze pracę. To była bohaterka, żołnierz Armii Krajowej, działaczka podziemia itd. Ale też… lubiła wypić i jednej kobiecie odbiła męża, na skutek czego jego jedyny syn powiesił się. Tego historyk w pracy o niej już nie napisze, bo nie pasuje do życiorysu żołnierza niezłomnego. Ja tę ciotkę bardzo kochałam. Między innymi za tę jej prawdziwość. Za to, że miała też słabości. Z tego samego powodu lubię też Chodkowskiego i jego uganianie się za kobietami. To jest ludzkie. Mam jego pocztówki z „gołymi babami”, które można zresztą w sieci obejrzeć na moim portalu genealogicznym, a które w albumie kończą się jego autoportretem „w stroju Adama”. Ale on malował też sporo patriotycznych obrazów. Także patriotycznych pocztówek. Uwielbiam warszawskiego andrusa, który łamie latarnię mającą twarz Hitlera i pije zdrowie do siedzącego na księżycu mistrza Twardowskiego. Niestety na spotkaniach autorskich, gdy pokazuję tę pocztówkę, to okazuje się, że rzadko kto wie, kim jest facet w kontuszu siedzący na księżycu. A przecież to jest wiedza np. z „Przygód Koziołka Matołka”. Co do bohaterów, z którymi łączą mnie więzi rodzinne, to jest ich cała masa w zbiorze kryminalnych i varsavianistycznych opowiadań z duchami „Czucie i Wiara, czyli warszawskie duchy”. Tam dałam popłynąć wyobraźni i pobawiłam się, jak tylko umiałam najlepiej, najzabawniej i najciekawiej. Moi przodkowie wędrują, jako duchy po cmentarzach, piszą dziwne słowa na płotach. Słowem: robią wszystko, co mi przyszło do głowy, że mogą robić duchy przodków.
Czy któryś z bohaterów „Tropicieli” jest Pani szczególnie bliski?
Bardzo lubię Rafała. Dlatego jest on głównym bohaterem dalszego ciągu „Tropicieli”, czyli powieści „Dzika”. Drugie wydanie „Dzikiej” również ukaże się nakładem Naszej Księgarni. Tym razem czytelnicy zmierzą się z drugim moim (po historii) „hobby”, czyli ze zwierzętami. Rafała lubię, bo lubię dzieci z trudnych rodzin. Zwłaszcza takie dzieci, które chcą się wyrwać z zaklętego kręgu, w jakim przyszło im dorastać. Książkowy Rafał ma swój odpowiednik w postaci mojego kolegi z podwórka, którego rodzice byli pijakami. Ale skupia w sobie całą masę życiorysów dzieci z pijackich rodzin. Miałam taką przyjaciółkę. I uwielbiałam ją i jej dom z mamą, która chodziła w Polskę znikając na tydzień i z tatusiem pijakiem. Choć moja mama zabraniała mi się z nią kolegować. Jednak to w domu tej koleżanki poczyniłam masę obserwacji zwyczajnego świata. Pamiętam też dom kolegi, którego poznałam w czasach licealnych. Jego matka prowadziła na Bródnie metę, czyli handlowała nielegalnie wódką w godzinach, w których nieczynne były sklepy monopolowe. Przyszliśmy do niego w gości, a ona jednego z naszych kolegów kopnęła w cztery litery i powiedziała, że ma wypier…, bo jej się jego morda nie podoba. Dla mnie takie zachowanie, w wykonaniu czyjegoś rodzica, to był spory szok. Ale już wtedy wiedziałam, że to cenne obserwacje, bo takich rzeczy nigdy nie zobaczyłabym ani w swojej rodzinie ani gdy byłam z wizytą u znajomych rodziców. Wszystko to byli, krótko mówiąc, intelektualiści. A świat marginesu społecznego przecież też jest ciekawy. Pisałam wtedy pierwsze opowiadania i lubiłam tam wsadzać takich „prawdziwków”. Dzieci, które chciałyby wyzwolić się z zaklętego kręgu, w którym tkwi ich rodzina jest w Polsce sporo. Często wystarczy ktoś dorosły stojący obok, by pomóc im zajść gdzieś dalej niż pod przysłowiową budkę z piwem. Może to być nauczyciel lub sąsiad albo rodzice koleżanki bądź kolegi. Ktoś, kto ma więcej czasu, by pochylić się nad takim dzieckiem. Ja staram się dotrzeć książką. Zwłaszcza, że znam przypadki, kiedy odpowiednia lektura pomogła dziecku odkryć, co chce robić w życiu.
A natchnienie? Jaką rolę odgrywa w procesie twórczym? Jest Pani dziennikarką – znajomość warsztatu ułatwia Pani pracę przy pisaniu fikcji?
Proszę nie wierzyć w natchnienie i wenę. Wanda Chotomska, którą uwielbiam, ma ochotę udusić, gdy słyszy o natchnieniu i wenie. Często mam ochotę siąść do pisania, gdy nie mogę, bo jestem za kierownicą albo akurat pracuję, bądź zwyczajnie nie mam siły i zasypiam. Wtedy zresztą, przed zaśnięciem, często przychodzą do głowy pomysły. Ale przeważnie nie jestem w stanie zerwać się, by je zapisać. Zresztą czy z zapisania coś by wyszło? Jest świetna anegdota, bodajże o Alfredzie Hitchcocku, któremu przyśnił się scenariusz nowego filmu. Wstał w nocy i go zapisał, by nie zapomnieć. Rano obudził się i przeczytał: „Chłopak zdobywa dziewczynę. Chłopak traci dziewczynę. Chłopak odzyskuje dziewczynę.” Cudne, prawda? Najważniejsza jest praca. Nie wierzę w nic poza ciężką pracą. Nie znoszę nadęcia, gwiazdorzenia, myślenia, że jak się coś pisze, to jest się kimś niezwykłym. Dlatego słowa „twórczość” i „twórca” mnie irytują. Zawsze uważam, że powinno się je pisać prze „tfu” i wymawiać plując. Lubię za to słowo „warsztat”, bo ono oddaje prawdę o zawodzie pisarza. To jest najbardziej „duposiadczy” zawód świata. Trzeba siedzieć i pisać. W pisaniu fikcji pomaga mi zawód dziennikarza. Jako dziennikarka poznaję rożne historie albo oglądam różne miejsca i potem one owocują tym, co w książkach. Ja to tylko po swojemu przetwarzam.
Jak długo pracowała Pani nad „Tropicielami”? Jak praca nad książką wyglądała?
Pracowałam rok, bo książka była przed wieloma laty publikowana w odcinkach na łamach Victora Gimnazjalisty. Regularnie więc siadałam, by napisać kolejny rozdział. Miałam pomysł i tylko po kolei rozpisywałam w rozdziały to, co sobie wcześniej zanotowałam w postaci takiego szkicu składającego się z równoważników zdania. Jeden równoważnik zdania odpowiadał jednemu rozdziałowi.
„Tropiciele” nie są Pani pierwszą książką. Czy wracając po latach do swoich powieści, widząc wydrukowane książki, znając odbiór czytelników, recenzje, ma Pani ochotę coś w nich zmienić? Czy kiedykolwiek żałowała Pani czegoś, co napisała?
Nie. Uważam, że to byłoby bardzo niedojrzałe podejście. A na dodatek powodowałoby, że byłabym autorką jednej książki non stop przerabianej i udoskonalanej, a być może nigdy niewydanej. Ja zaś uważam, że nikt nie pisze dla siebie. Ci, co twierdzą, że piszą dla siebie, zwyczajnie kłamią i kokietują. Znam zresztą takie przypadki. Mam znajomych, którzy ciągle piszą swoją pierwszą książkę. Zresztą ich zdaniem to, co ja napisałam, jest beznadziejne. Mnie oczywiście tego nie mówią, tylko potem się dowiaduję od innych. Wszyscy oni twierdzą, że jak swoją skończą i wydadzą, to będzie bestseller. I to trwa lat 20-30, a w jednym z przypadków, który mam na myśli, nawet 50 lat. Ja po latach, czytam swoje rzeczy jak obce i przyjmuję je tak, jak książki innych autorów. Skoro takie są, to takie miały być. Przecież gdybym napisała coś dziś, to na pewno zupełnie inaczej, a zapewne też w ogóle, by to była inna rzecz. Pisarz też ewoluuje. Rzadko żałuję popełnionych czynów, a co dopiero napisanych książek. Tylko wiersze, gdy uznam, że się zestarzały bezlitośnie wyrzucam. Dlatego do dziś nie uzbierałam na tomik. Uważam zresztą, że oglądanie się wstecz i rozpamiętywanie, co by było gdybym postąpiła inaczej, nie pozwala iść do przodu. A ja cały czas chcę się rozwijać.
A lubi Pani wracać do swoich bohaterów? Innymi słowy: czy bohaterowie „Tropicieli” i „Dzikiej” powrócą w kolejnych książkach?
Od lat siedzę nad trzecią częścią, czyli „Siłaczami”. Musiałam ich pisanie w pewnym momencie przerwać, bo poprzedni wydawca podciął mi skrzydła, a poza tym zajęłam się pisaniem innych rzeczy. Jednak lada moment wrócę do „Siłaczy”. Jest już siedem rozdziałów. To historia, której głównym bohaterem jest kolejny harcerz z zastępu Tropicieli – Tasiemiec, czyli Alfons Domaradzki. Będzie to ostatnia część kryminalnej trylogii dla nastolatków.
Wydała Pani niedawno „Kurs dziennikarstwa dla samouków”. Czy nie myślała Pani o tym, by napisać podobny poradnik, kierowany do aspirujących pisarzy? I czy zechciałaby Pani zdradzić, od czego ludzie chcący zostać pisarzami powinni zacząć?
„Kurs dziennikarstwa” to taka praktyczna rzecz dla np. rzeczników prasowych urzędów gmin, którzy chcieliby robić dobry biuletyn gminny, a nie są z wykształcenia dziennikarzami. Albo dla nastolatków pragnących robić dobre gazetki szkolne. Pisania poradnika dla pisarzy to bym się nie podjęła, bo zrobili to już inni. Polecam „Podróż autora” Christophera Voglera. Poza tym uważam, że najważniejszych rzeczy warsztatowych wbrew pozorom uczy szkoła i to podstawowa. Mam na myśli poprawne pisanie. Reszta to jest praktyka, a jak wiadomo praktyka czyni mistrza. Polecam pisać pamiętnik. Ja pisałam pamiętnik przez 10 lat i to było po prostu ćwiczenie warsztatowe. Pisałam też listy do brata, którego sobie wymyśliłam, bo marzyłam o rodzeństwie. Mam je zresztą do dziś. Chodzi o to, by pisać całymi zdaniami, klarownie i poprawnie. Dziś można też założyć blog na jakikolwiek temat i regularnie go prowadzić. Pisanie wymaga regularności i cierpliwości. Ludzie niestety są przeważnie niecierpliwi. Chcą, by książka napisała się sama. Tak nie będzie. I tak na koniec. W pisaniu najważniejsze jest, by pamiętać, że tak, jak podstawowa zasada medycyny brzmi: „nie szkodzić”, tak literatury brzmi: „nie nudzić”. Nie wolno zanudzać! Kodeks karny wprawdzie nie przewiduje kar za literackie zanudzanie, ale czasem myślę, że jednak by się przydało.
autor: Sławomir Krempa