MAŁGORZATA KAROLINA PIEKARSKA

pisarka, dziennikarka, historyczka sztuki – ambasadorka kampanii społecznej WypiszWyczytaj

Audytorium

Ta noc była jedną z takich pociągowych nocy, kiedy pijany żołnierz wraca z przepustki, matka karmi  zasmarkanego bobasa w dziurawych śpiochach, wkładającego swoje brudne paluchy do gęby a nastolatki piją piwo i wyrzucają butelki za okno.

To była właśnie taka noc. I taki pociąg. Siedziała na plecaku i udawała, że czyta „Zamek”. Mimo że plecak ulokowany został naprzeciwko brudnej, cuchnącej moczem toalety cieszyła się z tego miejsca. Była to pierwsza rzecz, z której się cieszyła. Pierwsza od tygodnia. Tego zmarnowanego, namiotowego tygodnia. Myślała o nim. I o tych ludziach, od których uciekła. Rozpamiętywała wszystkie ich słowa i gesty. Chciała opowiedzieć komuś. O piwie, które pili ukradkiem aby nie dać jej ani kropli. O tym jak się poczuła widząc butelki ukryte za ich plecami. O tej wędrówce nad morze, kiedy szła za nimi. Obca. Niepotrzebna. Mieli iść do kina. Bez niej. Powiedzieli, że wybierają się na plażę. Kiedy wstała z koca chcą iść z nimi nie zaprotestowali, ale klucząc wśród wydm starali się ją zgubić. Chciała opowiedzieć komuś co czuła spostrzegłszy się, że na plaży nie ma nikogo. Teraz pragnęła, by ktoś jej powiedział:

– Oni byli źli.

Pragnęła współczucia. Patrzyła jak ludzie nad nią wiszą w nienaturalnych pozycjach. Jak czytają przy tym książki lub gazety albo zamyśleni patrzą gdzieś przed siebie. Jak śpią na umywalkach i w tej toalecie, w której jakiś pasażer postawił swój zaplombowany rower przykuty łańcuchem do muszli klozetowej. „Do smrodu można się przyzwyczaić” – pomyślała spoglądając na dziadka siedzącego na brudnej desce i jedzącego kanapkę i czarnym salcesonem. Jadł ją długo i bardzo wolno jakby rozkoszując się smakiem tłuszczyku i chrząstek. Żuł ją zlizując co chwila tłuszczyk z brudnych palców.

– Dobre – powiedział do niej i przymrużył filuternie oko. – Moja synowa robiła. Świetna z niej gospodyni. Nikt nie robi takiego salcesonu. To najlepsza gospodyni jaką znam.

Słuchała przez bardzo krótką chwilę po czym znów pogrążyła się w myślach błądzących po namiotowym tygodniu. Chciała komuś opowiedzieć o urodzinach, podczas których nikt nie złożył jej życzeń a tylko wszyscy pytali:

– No! Mała! Kiedy postawisz flaszkę?!

Chciała, by ktoś ją spytał skąd i dokąd jedzie. Cisza. Mimo stukotu kół i opowieści dziadka była cisza.

Pociąg zahamował. Dziadkowa kanapka z salcesonem przylepiła się do ściany. Brudnej i cuchnącej moczem jak cała toaleta. Dziadek w złości mruknął Coś pod nosem i przejechał palcem po otłuszczonej ścianie gdzie zostały ślady salcesonu. Kiedy cały tłuszcz znalazł się na brudnym palcu, oblizał go.

Stanęli na stacji. Do wagonu weszło parę osób. Między nimi był młody chłopak w zielonej koszulce.

– Co to za stacja? – Spytał dziadek ruszając pełnymi ustami.

– Koszalin – odparł.

Spojrzała na niego.

– Siadaj na moim plecaku – powiedziała przesuwając się. Usiadł. Nie wiedziała jak zacząć rozmowę. Zrezygnowana wzięła do ręki „Zamek”, ale kiedy otworzyła książkę poczuła jak kartki uciekają jej z rąk. Chłopak machał „Zamkiem” i krzyczał:

– Posłuchaj! Posłuchaj! Dlaczego tak się; stało???! Byłem z nią przez pięć lat i nagle odeszła z moim kumplem. Pomagałem jej we wszystkim. Wykafelkowałem łazienkę, wyremontowałem domek na działce. Wszystko! Rozumiesz?! Wszystko! A teraz ona z nim. Dlaczego?

Słuchała tego jak przez mgłę. „Dlaczego? To ja powinnam spytać. Dlaczego on może się wygadać a ja nie?” – Patrzyła z przerażeniem na pieść spadającą na książkę. „Co mnie podkusiło, żeby pozwolić mu usiąść?” – Pytała samą siebie.

– Moja synowa to robiła. Dobrą mam synową. Wracam od niej.

Dziadek znów jadł kanapkę. Tym razem z polędwicą. Widać było jak rośnie w jego bezzębnych ustach. Lidzie nadal stali jak w letargu. Ktoś czytał książkę, ale nikt mu jej nie wyrywał, nie walił w nią pięścią. Ktoś odmawiał różaniec, śpiewał, spał.

Teraz odprowadziła mnie na pociąg i dopiero jak przyszło się zegnać powiedziała, że jest z tamtym! Co ja jej zrobiłem? Odpowiedz! Odpowiedz mi! – Krzyknął głośno i uderzył Kafką o ścianę pociągu.

– Nie wiem, co możesz zrobić – odparła myśląc o namiocie, plaży, piwie. – Prawdopodobnie nic nie możesz. A jedynie musisz.

Spojrzał na nią ze zdziwieniem. Obserwowała dziadka, który poruszał ustami wyrzucając z nich pochwalne słowa pod adresem synowej.

– Skąd jesteś? – spytała chłopaka.

Dziadek odwijał już trzecią kanapkę.

– Błogosławiona niech będzie – głos dziadka zmieszał się z jego głosem.

– Ze Sławna.

– Po przyjeździe do domu rób coś. Kładziesz się wieczorem. Wstajesz rano. Wypoczęty. Czujesz się potrzebny.

Mówiła już dobre kilka minut i nagle poczuła, że jest sama. Bardziej niż przed chwilą. Spojrzała w stronę drzwi. Były otwarte. Szeroko. Na peron. Podeszła do nich. Migotliwe światło ukazywało napis: SŁAWNO. Podarty Kafka rozkładał swoje kartki na torach i razem z błyszczącymi zielenią plecami ginął w mroku. Pociąg ruszył.

1986