Chłopak z miasta ożenił się z dziewczyną ze wsi, lecz bardzo wstydził się jej wiejskiej wymowy. Postanowił wysłać ją do Ameryki, aby tam nabyła manier, a przede wszystkim nauczyła się po „miejsku” mówić. Po kilku tygodniach dziewczyna wraca. Wychodzi z samolotu i woła do męża:
– Hieloł bejbi! Hieloł bejbi!
– O, proszę, jak ładnie! – myśli mąż.
A ona krzyczy dalej:
– Hieloł bejbi! Juści jezdem nazad!
Przypomniał mi się ten kawał w związku z kilkoma zdarzeniami.
Moja przyjaciółka Danuta ma kłopoty z teściami, no i z mężem. Danuta jest ponad 20 lat po ślubie, tak więc jej konflikt liczy sobie już prawie ćwierć wieku. Inna moja przyjaciółka Monika jest w takim samym konflikcie od lat 15. Konflikt Magdy trwa lat 10.
Te trzy konflikty mają wspólne podłoże. Zarówno Danuta jak i Monika z Magdą popełniły mezalianse. Mezalianse, o których dzisiaj mówi się jak o czymś bardziej wstydliwym niż pryszcze na dupie, grzybica stóp, a nawet zaawansowane stadium kiły. Łatwiej bowiem przyznać się i do romansu niż do tego, że codziennie z mieszkania trzeba wymieść taką ilość słomy, którą z powodzeniem można by pokryć niejedną chatę na wsi. Słoma ta oczywiście wysypuje się z butów ich współmałżonków, a co gorsza zauważają ją również w butach własnych dzieci. W końcu – „nie daleko pada jabłko od jabłoni” lub jeśli kto woli – „jaki pan taki kram”.
Moje koleżanki nie są zresztą z tym problemem same. Co jakiś czas ktoś szeptem opowiada mi o ludziach, którzy wywodząc się ze starych rodzin z tradycjami weszły w związki małżeńskie z osobami, które pierwsze w rodzinie zdobyły wyższe wykształcenie oraz zaczęły robić większe pieniądze.
Teściowie Moniki ciągle krytykują jej kuchnie, mówiąc, że widać iż służba na jej rodzinę pracowała, gdyż Monika nie potrafi zrobić dobrego obiadu. Zarzut zupełnie wyssany z palca. Moniki rodzina służby nie miała, a gotować Monika umie. Teściowie Magdy czepiają się tego jak umeblowała mieszkanie. „Kto to widział wieszać na ścianach zdjęcia ludzi, którzy umarli sto lat temu?” Z kolei teściowie Danuty pomstują na nadmiar książek, które „są przecież zbieraniną kurzu”.
Słuchając zwierzeń koleżanek przypomniała mi się rodzinna anegdotka. Oto mniej więcej czterdzieści lat temu mój ojciec przyprowadził do domu moją mamę jako narzeczoną. Chciał przedstawić matce i dwom babkom przyszła żonę.
Moja babcia – wdowa po inżynierze wodociągowcu, który miedzy innymi kanalizował twierdze modlińska i miasto Krasnystaw przyjęła swoją przyszłą synową z otwartymi ramionami. Toż samo jej matka, a moja prababcia – wdowa po urzędniku kolejowym i potomkini założycieli Saskiej Kępy. Co innego druga prababcia – również wdowa po inżynierze wodociągowcu, a także córka lekarza. Ta ze złotym sygnetem na palcu leżała w łóżku, zawołała przyszła wnukową i powiedziała:
– Podejdź kochaneczko do szafki z książkami i podaj mi „Ojca Goriot”.
Mama posłusznie spełniła prośbę i podała francuski egzemplarz tej książki. Następnie usłyszała:
– A teraz otwórz w tym miejscu, kiedy on idzie zastawić surdut i przeczytaj mi kawałek.
– Przepraszam panią, ale ja nie znam francuskiego. Wówczas prababka zawołała przyjaciela mojego ojca – niejakiego Jacka Chruszczynskiego (nazwisko nie bez znaczenia):
– Panie Chruszczow! (sic!) proszę zabrać tę osobę! Nie nadaje się!
Nikt jednak słowami prababci się nie przejął. Wszyscy wiedzieli, że od 10 lat nie wstaje z łóżka, że przeżyła wszystkich trzech synów, męża i wnuka, więc jej tekst rzucony do mojej mamy nie oznaczał pogardy spowodowanej nieznajomością przez mamę języka francuskiego, a jedynie był wynikiem zmian w mózgu, które nastąpiły na skutek wspomnianych wyżej przeżyć.
Ojciec zresztą nie popełniał mezaliansu. Rodzina mamy nie była gorsza od rodziny ojca. Tyle tylko, że pochodziła z innego końca polski – Zamojszczyzny. Tak więc mój dom to była mieszanina warszawsko-zamojska. Przez całe dzieciństwo, gdy przyprowadzałam do domu koleżanki i kolegów zarówno ojciec jak i mama pytali kim są ich rodzice. Nigdy jednak nic nie mówili na ten temat, choć gdy przyprowadzałam niektóre osoby porozumiewali się spojrzeniami. Nie mogłam ich wówczas pojąć. Co oznaczają te miny?
Mama czasem znikała u sąsiadki, która miała skończoną podstawówkę i mówiła „podaj renkie”. Ojciec zaś szybko przeszedł na „ty” z jej mężem, który ledwo umiał czytać i pisać, a przed wejściem do mieszkania zdejmował buty i trzymał je na klatce schodowej wzorem mazowieckich, czy podlaskich chłopów. Rodzice z tymi ludźmi przyjaźnili się aż do śmierci. Ja też ich lubiłam. Byli serdeczni i mili. Z ich córkami grałam w gry i bawiłam się lalkami. Rodzice zresztą mówili mi, że dzisiaj nie ma już podziałów klasowych. Nastała równość w społeczeństwie i … długo w tę równość wierzyłam. Aż … dorosłam! Z kulturą nuworyszów spotykam się dzisiaj właściwie wszędzie. Broń Boże nie twierdzę, że jest to coś złego! W końcu każdy orze jak może. Twierdzę tylko, że trudno jest z takimi żyć pod jednym dachem, a czasem w bezpośredniej bliskości. A doszłam do takich wniosków obserwując nie tylko życie moich koleżanek. Wprawdzie Danka ma dość tłumaczenia mężowi co znaczą np. słowa „kindersztuba” i „amicycja”. Ma tego dość od czasu, gdy załamana jakimś tekstem teściowej westchnęła głośno wzorem swojej babki mówiąc przy tym półgłosem: „o tempora! O mores!” Teściowa wówczas zawołała do swojego syna:
– Chamstwo! Jak możesz pozwalać, by TWOJA żona o TWOJEJ matce mówiła że jest tępa!
Wprawdzie Magda przestała korzystać z filiżanek i zamieniła je na kubki, bo i teściów i męża wkurzało używanie dwóch naczyń, by napić się jednej herbaty! Wprawdzie Monika siłą woli powstrzymuje się, by nie poprawiać swojej teściowej, która lubi snuć opowieści jak blondynka z kawału: „przechodząc wczoraj a propos kawiarni skompromitowałam dwa ciasteczka”. Nie to wszystko jednak jest najgorsze. Najgorsze jest bowiem to, że wszystkie te trzy moje znajome są zamęczane przez mężów i ich rodziny, by przywiązywać większą wagę do tego jak nakrywa się stół. Pilnowane są, by do ryby nie podawały noża, by stawiane na stole wino było o odpowiedniej temperaturze, a przeznaczony na nie stojący na stole kieliszek był zgodny z normami wyrysowanymi na kartce kieszonkowego kalendarzyka „Książki i Wiedzy”. Jednocześnie towarzyszy temu taka scenka: Oto teściowa Danuty, która nie dość, że ma wąsy jak Pan Wołodyjowski, a nogi o owłosieniu, którego nie powstydziłby się jelonek Bambi, to jeszcze w czasie jakiegoś uroczystego obiadku zaczęła końcem widelca grzebać w … wyciągniętej na stół … sztucznej … szczęce! Teściowa Moniki do niedzielnego obiadu w upalne lato zasiadła w bieliźnianym staniku, który zapewne kiedyś był biały, ale w te upalne lato dziwnie zżółkł pod pachami. Natomiast teściowa Magdy wykonała coś, czego Magda nie była w stanie mi opowiedzieć – tak płakała! Wszystkie trzy „damy” miały do moich koleżanek pretensje o urodzenie ich jakże szlachetnym synom żeńskich potomków! Racje bytu mają przecież tylko synowie! To oni dziedziczą tron! I nie ważne, że będzie to stolec wielkiego księcia o nazwisku „Miednica”, „Kurzałko” czy „Skwarek”. Szlachetne matrony są równe Radziwiłłom i Potockim, a nawet Windsorom, gdyż ich synowie skończyli pierwsi w rodzinie studia i w 30 wiośnie życia wybudowali sobie domy.
W którymś momencie wszystkie trzy moje koleżanki dały swym Miednicom, Skwarkom i Kurzałkom po dziedzicu. I tylko jedna z nich zadzwoniła do mnie kiedyś załamana:
– Wiesz co? Zwracam ciągle uwagę Michasiowi, by kiedy puści bąka powiedział „przepraszam”, a w ogóle to by nie robił tego przy ludziach tylko wychodził z pokoju do toalety. I wiesz… Michał powiedział: „a babcia popierduje przy mnie, a poza tym by bąk szybciej z dupci wypadł łapie się za pośladki i ciągnie każdy w przeciwna stronę”. Zatkało mnie! No powiedz Gocha, czy to nie można się załamać?
Postaci takie wykpił Jerzy Gruza w serialu „Tygrysy Europy”. Pamiętam jak wiele osób odbierało ten serial jako coś przerysowanego. Kilku jednak przejrzało się w nim ponoć jak w krzywym zwierciadle. Szkoda, że tylko kilku. Bo dla otoczenia straszcie jest męczące, gdy ktoś kto na słowa: „fama głosi, ze masz migrenę” odpowiada: „powiedz famie by się odczepiła, bo po pierwsze jej nie znam, a po drugie łeb mnie strasznie napieprza” chce się z tobą umówić na lunch, na który zaserwuje ci fondue, tiramisu i szampana Dom Perignon. A potem beknie na cały regulator i cmokając będzie starał się wydłubać resztki mięska tkwiące pomiędzy sczerniałą czwórką i nie mniej sczerniałą szóstką. Piątki brak mu od lat! Ale za to inna piątka tkwi na dyplomie. Pierwszym dyplomie w rodzinie!
marzec 2001