Był kiedyś taki film wyreżyserowany przez Andrzeja Wajdę, ale nie o filmie myślę…
Przeczytałam w jednej z gazet krótką notkę, że Olek Klepacz z Formacji Nieżywych Shabuff wziął ślub. „Krótka kameralna uroczystość miała miejsce w Częstochowie i uczestniczyli w niej oprócz nowożeńców tylko ich rodzice.” W dalszej części notki „przemycono” oburzenie, że Olek nie zawiadomił o tym wydarzeniu mediów. No i co z tego? Czy to coś złego? Czy gwiazdy muszą zawiadamiać o ślubie wszystkich? Czy jeśli nie chcą tej informacji podać mediom to źle?
Bardzo często zastanawiam się ile można sprzedać samego siebie. Sama co dwa tygodnie w „Cogito” sprzedaję cześć swojej prywatności. Opowiadam o dziecku, ukochanym, koleżankach i kolegach, rodzicach, czasach licealnych czy dzieciństwie. Jednak… mimo wszystko staram się zachować jakieś granice, bo choć jestem ekstrawertyczna i uważam, że opowieści o prawdziwym życiu mogą pomóc, np. nieśmiałym i zakompleksionym w otworzeniu się na świat, o tyle są pytania, na które nawet ja nie udzielam odpowiedzi. Są momenty, w których nie potrzebuję, a nawet nie życzę sobie świadków. Dlatego ze zdziwieniem przyjmuję pewne ludzkie zachowania. Dziwią mnie tym bardziej, gdy dotyczą gwiazd. Te nie muszą przecież przyciągać do siebie reflektorów szerokiej widowni tanimi sensacjami z prywatnego życia. Jeśli mają dorobek szara masa i tak się o nich upomni.
Kiedyś zdziwił mnie Michał Wiśniewski z „Ich troje” wywiadem, w którym opowiadał o swym intymnym pożyciu, a raczej jego braku, z poprzednią narzeczoną. Gdybym była facetem nie chwaliłabym się, że w ciągu roku jedynie dwa razy skonsumowałam swój związek z kobietą. I bynajmniej nie dlatego, że obawiałabym się posądzania o codzienny lub w najlepszym razie cotygodniowy onanizm. Po prostu: związek to minimum dwie osoby. Ja i ten drugi ktoś. A może on sobie nie życzy, by o tym mówić? Oczywiście ktoś z was powie, że być może partnerka Michała zgodziła się na to, by wyznał on całej Polsce iż jedynie dwa razy w ciągu roku mógł ją posiąść. Jednak ze wspomnianego przeze mnie wywiadu wcale to nie wynikało.
Druga rzecz, która mnie zaszokowała i to o wiele bardziej to głośny wywiad i sesja zdjęciowa z Justyną Steczkowską, która sfotografowała się na Cmentarzu Powązkowskim tuż po śmierci swego ojca. Prawdę mówiąc poczułam taki niesmak jakiego dawno nie czułam. Może dlatego, że przez całe życie byłam córeczką tatusia? Jego „oczkiem w głowie”? Gdy pytałam ojca, czy nie chciałby mieć syna opowiadał, że nie. Bo syn zginąłby na wojnie, a ja mogę przynieść mu pociechę i być jego chlubą nawet po śmierci. Jednak moje uczucia względem mojego ojca to moja sprawa. Bo wprawdzie napisałam o nim pośmiertne wspomnienia do wyborczej, które wyciskając łzy wprowadziły kilka redakcyjnych koleżanek w stan permanentnej histerii to była to opowieść o człowieku, a nie o tym jaką jestem bez niego. Dziś od śmierci taty minęły trzy lata. Wraca do mnie w snach, a ja budząc się rano zaciskam powieki z nadzieją, że sen powróci i jeszcze choć przez chwile pobędą w domu gdzie on krząta się i parzy sobie herbatę. Czym innym jest dla mnie nawet ta moja w sumie intymna dzisiejsza opowieść od fotografowania się w tiulach na cmentarzu! Zwłaszcza na takim, na którym ojciec nie leży. I tu wracam do Justyny. Sfotografowała się na Powązkach, ale nie tam został pochowany jej ojciec. Po co więc ta sesja? Bo to ładny, stary i historyczny cmentarz? Taki szpan?! Jakiś czas potem pocztą pantoflową (ciasne to środowisko dziennikarskie, oj ciasne!) usłyszałam, że to ponoć jej decyzja. Że sama zaproponowała to temu niby ekskluzywnemu, ale plociuchowi. Kiedy gazeta z żałobną Steczkowską w tiulach trafiła w moje ręce opadłam na fotel, a po przeczytaniu pobiegłam do mojej przyjaciółki – Krysi. Ona swojego ojca straciła rok temu. Tak jak ja, tak i Krysia była jego ukochaną córeczką. Pamiętam jak na ostatnią wigilię przed śmiercią kupiła mu … pistolet na kapiszony i film o kowbojach. Ojciec miał zaawansowanego raka i chciała dać mu coś, co go jeszcze rozweseli. Tata cały dzień bawił się pistoletem, a my śmiałyśmy się wówczas, że tatusiowie są czasem jak dzieci. Ta cmentarna sesja Justyny doprowadziła i moją przyjaciółkę do furii. Z obrzydzeniem rzuciła gazetą o ścianę. Spojrzałyśmy sobie w oczy i zrozumiałyśmy się bez słów.
I dlatego wrócę do Olka Klepacza. Tak trzymać Olek! Są pewne rzeczy, które trzeba zachować dla siebie i swoich bliskich. Nie twierdzę, że ślub jest jedną z nich, bo w końcu sprasza się na niego dość często masę gości, ale … każdy sam sobie wyznacza te granice. Ważne, by w ogóle je mieć.
COGITO 14/2002 (180)