Olek Klepacz z Formacji Nieżywych Shabuff śpiewał, że jest „wieśniakiem fajnym chłopakiem”. Ta jego piosenka jest jednym z niewielu hitów, z upodobaniem śpiewanych przez mojego chłopa. Przypomniała mi się, bo: po pierwsze po moim felietonie o modzie napisały do mnie list dwie oburzone dziewczyny, że nabijam się z wieśniaków. Trzy razy czytałam wzrockowisko „Moda na sukę”, by uchwycić ten moment, ale chyba jestem ślepa lub tępa, bo mi nie wyszło. Nie wiem, w którym miejscu jest to nabijanie się, więc nie mam zielonego pojęcia co takiego uraziło owe dziewczyny. Ale… doszłam do wniosku, że mają chyba jakieś kompleksy, bo dopatrują się tego nabijania w tekście, który jest o czymś zupełnie innym. A po drugie przypomniał mi się Olek, ponieważ pojechałam z kamerą na zdjęcia do reportażu „Pan Witek – Gość z Atlantydy”.
O tym, żeby zrobić reportaż o Panu Witku marzyłam od dawna. Ale gdzie go spotkać? Kiedy kilka miesięcy temu pisałam wzrockowisko o snobizmie („Pan Witek, paluszek i patyczek”) Pan Witek siedział w Radomiu. Ponoć pracował na jakiejś budowie. Nie myślałam, że tak szybko dane mi będzie go poznać. Aż tu pewnego dnia biegając z kamerą po warszawskiej starówce natknęłam się na Pana Witka. I dawaj z nim umawiać się na reportaż. Pan Witek pochodzi z małej wioski pod Tarczynem, która nazywa się Prace Małe. Ponieważ jego matka zawsze mówiła: „do dwudziestu nie pisaty, do trzydziestu nie żonaty, do czterdziestu nie bogaty to ze wsiem durniowaty”, więc on nie chciał być durniem i ożenił się z niejaką Zofią. W Pracach małych wybudował dom, ale żona nie chciała mieszkać na wsi. Pragnęła do miasta. Pan Witek próbował żyć z nią mieszkająca w mieście sam mieszkając na wsi, ale nie wychodziło. Sprzedał więc gospodarstwo, uposażył rodzinę i… nie wpuszczono go do domu, więc wyruszył w Polskę z odrapaną gitarą. I takiego w Sopocie odkryli Konjo i Skiba z Lalamido. Sam pan Witek uważa jednak, ze jego debiut miał miejsce na festiwalu Owsiaka w Żarnowcu, kiedy to po występie grupy dezerter załamała się scena, a on wszedł na nią by uspokoić publiczność. i udało mu się, bo hitami takimi jak „Spity Gonzales”, „Hymn o moim koniu” i „Atlantyda” doprowadził publiczność do muzycznej euforii. Nie dali mu zejść ze sceny. Niestety żona wstydzi się tego grania bardziej niż wsi Prace Małe, w której Pan Witek zbudował dla niej Eden. Dlatego Pan Witek nie ma domu. Z gitarą przemierza Polskę posiadając kilka baz wypadowych uzyskanych dzięki dobroci życzliwych ludzi. Opowiedział mi to wszystko do kamery, a sporą część poza kamerą, bo jeżdżąc z jednego miejsca do drugiego spędziliśmy razem przeszło dwanaście godzin.
Pan Witek z dumą przedstawił mi swojego kolegę, z którym w latach szkolnych grał w zespole „Wieśniacy”. Ich ta nazwa nie śmieszyła. Moich znajomych z miasta – bardzo. Pan Witek ma swój image – koszula ze złotą nitką, kupiona w zaprzyjaźnionym szmatluksie, porwane spodnie ze skóry i kowbojki, których dziś nawet szewc nie chce zreperować. Jego gitary wszystkie mają naklejkę z Polskim godłem – „by nie brali mnie za Rumuna” – tłumaczy pan Witek. Opowiadał mi, że czuje się artystą, ale jak podkreślał takim „artystą bardem ulicznym”, bo „zdarza mi się występować na wielkich scenach i mnie to bardzo cieszy, ale najlepiej się czuję grając wśród ludzi na ulicy” – mówił.
Pan Witek nie wstydzi się ani tego, że pochodzi ze wsi, ani tego, że za wsią tęskni. Zawiózł mnie na gruzy swego domu. Tego, który sprzedał, by spełnić żony zachcianki o miejskim życiu – nota bene w Grójcu. Na tychże gruzach śpiewał piosenkę „Ruiny Edenu” i choć sposób w jaki śpiewa jest zabawny to nikomu z ekipy nie było do śmiechu. Jeszcze smutniej nam się zrobiło, kiedy w Radomiu pokazał nam swoją drugą bazę wypadową, zrobioną w domu przeznaczonym do rozbiórki. Zapach stęchlizny we wnętrzu i dywany położone na dachu, by nie wpadało tam to i owo z nieba nie nastrajały nas optymistycznie, ale Pan Witek zdawał się być bardzo wesoły. Pod tę siedzibę podeszła grupa młodzieży i domagała się piosenki Pokemony. Pana Witka, który jest dosłownie zwierzęciem ulicy, nie trzeba było prosić dwa razy. Już po chwili zaśpiewał: „Tu w Radomiu jest najlepiej, tłum wieśniaków leczy rany, Sopot albo Zakopane tam dziewuchy są nadziane. Chodzą chyłkiem po deptaku, to dla ciebie mój wieśniaku, kręcą tyłkiem jak z obrazka, a co druga lepsza laska. Pokemony walą z każdej strony. Pokemony. Nie bądź więc zdziwiony.” Wiele osób pokpiwało z tego, że siebie pan Witek określa wieśniakiem i przy słowie wieśniak rechotało. Ale dla Pana Witka nie jest to określenie pejoratywne. To po prostu stwierdzenie faktu. Bo z kpiną jest tak, że nie są nią słowa, a intonacja. Dla niego słowo wieśniak jest takim jak dla mnie mieszczuch. Określeniem miejsca, z którego się pochodzi, a na to skąd pochodzimy wpływu nie mamy.
Pan Witek wierzy, że mój telewizyjny reportaż o nim pomoże mu odzyskać rodzinę, która kiedyś wstydziła się wsi, a dziś tego, że on z odrapaną gitarą przemierza całą Polskę. Czy tak się stanie? Chyba najpierw trzeba by pokochali w nim wieśniaka, a potem artystę. Zwłaszcza, że jest on tak jak w piosence Olka Klepacza – „wieśniakiem, fajnym chłopakiem”.
COGITO 10/2003 (197)