Małgorzata Karolina Piekarska szykuje się na Targi Książki. Ze swoimi książkami oczywiście.
Do targów jeszcze kilka dni, ale nie łatwo jest umówić się z Małgorzatą Karoliną, pisarką, dziennikarką, genealogiem, varsavianistką, prezesem warszawskiego oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, a przede wszystkim uroczą kobietą.
Ale udało się. Spotkaliśmy się na Małgosi ukochanej Saskiej Kępie, choć nie mogliśmy już przysiąść obok Agnieszki Osieckiej. Ale o tym innym razem.
Tymczasem…
Szykujesz się na Międzynarodowe Targi Książki. Z czym tym razem się wybierasz?
Ze wszystkimi książkami, które można kupić w księgarniach, ale przede wszystkim z „Licencją na dorosłość”. Jest taki zwyczaj, że w roku premiery wydawca szykuje stoisko dla swojego autora. Tak jest i w tym przypadku, więc będę na stoisku Naszej Księgarni.
Poprzednie przesłuchanie odbyło się 14 maja 2015 r. Czy chciałabyś coś sprostować w poprzednim wywiadzie? [LINK]
Nie. Ja generalnie nie jestem osobą, która prostuje wywiady. Taki był stan moich poglądów na rok 2015 i nawet jeśli coś się w moim życiu zmieniło, a zmieniło sporo, to nie zmienia to faktu, że wywiad z 2015 roku jest wywiadem skończonym. Reportaży filmowych sprzed lat też nikt nie przemontowuje. A jeśli nawet to świadczy to o tym, że jest raczej wariatem niż profesjonalistą.
„Licencja na dorosłość” to książka jeszcze dla młodzieży, czy już dla dorosłych?
I dla jednych i dla drugich. Ja zresztą nie dzielę literatury na dziecięcą, młodzieżową, czy dorosłą, ale na dobrą i złą i staram się, by moje książki należały do tej dobrej. Napisałam to z myślą i o dzisiejszych nastolatkach, ale też i o pierwszych czytelnikach cyklu, którzy dziś są już dorosłymi ludźmi. Zdaję sobie rzecz jasna sprawę z pewnych niekonsekwencji czasowych tzn. z tego, że pierwsza część („Klasa pani Czajki”) dzieje się na początku lat dwutysięcznych a trzecia teraz, a oni ciągle młodzi, ale chciałam, by była to książka aktualna dla tych, którzy zaczną przygodę z bohaterami dopiero od tego tomu cyklu. Zresztą najważniejsze w moim zamierzeniu są tu opisywane problemy, a nie to w którym dokładnie roku się to wszystko dzieje. Wiadomo, że gdyby akcja działa się np. w roku 2007 to np. Mateusz z kolegą wyzywaliby Miriam nie od „uchodźców” jak ma to miejsce teraz, co wiem od koleżanek nauczycielek, ale od „Rumunów”, bo tak to wyglądało, gdy mój syn chodził do podstawówki. Za moich czasów dzieciaki też się zresztą wyzywały. Tyle, że… gdy ja byłam dzieckiem to wyzywały się od „Cyganów”. Wtedy jednak nie było internetu, a co za tym idzie kolejnego narzędzia do gnębienia rówieśnika i sposobu na dalsze gnębienie go poza szkołą.
Akcja powieści nie rozgrywa się już tylko w Warszawie. Wiele rozdziałów toczy się w Lublinie…
Nigdy Warszawa nie była jednym miejscem akcji książek z cyklu „Klasa pani Czajki”. Bohaterowie zawsze wyjeżdżali na ferie zimowe, wakacje i tak dalej. Był przecież rozdział, którego akcja rozgrywała się w Chorwacji. Był rozdział w Nowym Jorku. Był też rozdział dziejący się w Urlach, na podlaskiej wsi, a także w niedzickim Zamku w Pieninach. To jest cykl powieściowy dziejący się blisko życia, a pamiętajmy, że Warszawiacy nie zawsze studiują tylko i wyłącznie w Warszawie. Moi bohaterowie wyjechali więc na studia do Lublina i do Łodzi. Lublin to jakby kolejne „moje” miasto. Znam je dość dobrze, bo mam tam rodzinę. Moi przodkowie ze strony mamy pochodzą z Lubelszczyzny i Zamojszczyzny, więc część mnie jest stamtąd. Na lubelskim cmentarzu przy Lipowej leży nie tylko Wojtek – bohater „Klasy pani Czajki” i „LO-terii”, ale też siostra mojej mamy, a także macocha mojego dziadka z córkami – jego przyrodnimi siostrami. Zresztą… nowy bohater, czyli Bazyli wręcza Małgosi pierścionek po swojej babce Konstancji Kurzyńskiej, a tak nazywała się z domu moja babcia. Opisałam zresztą jej pierścionek zaręczynowy, który mam i czasem go noszę. Małgosia ma na nazwisko Pawlak – tak brzmi też nazwisko panieńskie moich ciotecznych sióstr mieszkających w Lublinie. Lublin jest więc jakąś częścią mnie Warszawianki. Znam dość dobrze język Lubelaków. Nawet w jakimś quizie wyszło mi, że jestem stuprocentowym Lubelakiem. Zresztą fakt, że tam mieszkańcy mówią „kluski” zamiast „makaron” i „ciapy” zamiast „kapcie” spowodował, że w swoim czasie zainteresowałam się regionalnymi wyrażeniami. Nie wiem, czy wiesz, że np. w mazowieckim Radomiu mówi się często „pencełek” zamiast „supełek”. Warszawa niestety dała Polsce tylko kilka słów m.in. „mamona”, a z potraw bodajże jedynie „flaki” i pańską skórkę, ale taki to los stolic, do których zawsze ściąga cały kraj przynosząc swoje zwyczaje, potrawy i słowa. Na to, by akcję umieścić w Lublinie wpadłam jednak nie tylko dlatego, że mam tam rodzinę ze strony mamy. Natchnął mnie Andrzej Titkow swoim filmem dokumentalnym „Album rodzinny”, w którym opowiedział losy swojej prababki Franciszki Arnsztajnowej. Arnsztajnowa przyjaźniła się z Józefem Czechowiczem. To był ulubiony poeta mojej babci – wspomnianej już Konstancji Stec z domu Kurzyńskiej. Byłam małą dziewczynką, gdy dostałam od niej jego tomik wierszy dla dzieci z pięknymi ilustracjami Józefa Wilkonia. Bardzo mnie zainteresował los Arnsztajnowej pokazany przez jej prawnuka. Zresztą łączy się z Warszawą, bo ona zamieszkała w Warszawie w połowie lat 30. Do dziś nie jest wiadome, czy zginęła w Warszawskim getcie, czy w obozie w Treblince. Pewne jest natomiast, że zmarła niewidoma. Zainteresowały mnie też jej wiersze. Chciałam wiedzieć, czy się zestarzały czy nie. Dla potrzeb książki przeczytałam wszystkie, które kiedykolwiek opublikowała. Kilka z nich znalazło się w środku jako cytowane przez moich bohaterów – Bazylego lub Małgosię. Moim zdaniem to była świetna poetka i szkoda, że dziś jest trochę zapomniana. Lublin to także Hartwigowie, a ja przecież znałam Julię Hartwig. Zaułek Hartwigów jest piękny i znany także z fotografii Edwarda Hartwiga. Po prostu strasznie korciło, by wysłać kogoś z moich bohaterów do miasta, które ma piękna starówkę, jest słabo opisane w literaturze, jest niedocenianie a historycznie bardzo ciekawe.
Część akcji dzieje się też w Łodzi…
Łódź jest na drugim biegunie. To miasto z fantastycznymi judaicami, niesamowitym cmentarzem żydowskim, na którym spoczywa śmietanka polskich intelektualistów żydowskiego pochodzenia, ale było też ogromnym rozczarowaniem mojego syna. On spędził tam trzy lata jako student anglistyki. Był zszokowany, że to Łódź wieczorami niemal kompletnie zamiera. Poza tym otworzył mi oczy na to, jakie znaczenie ma dla nas, wychowanych nad rzeką, obecność jej w mieście. Ja zawsze mieszkałam w miarę blisko Wisły. Kiedyś na Żoliborzu, a jak sama nazwa wskazuje – Joli Bord to piękny brzeg. W podstawówce trenowałam lekkoatletykę na Spójni. Bez przerwy biegaliśmy na przełaj nad Wisłą. W liceum to nad Wisłą paliliśmy ogniska. Kiedyś kolega zrobił nawet imieniny pod mostem Grota-Roweckiego. Muzyka była z magnetofonu, bo podprowadził prąd z latarni na moście. Teraz na Saskiej Kępie mieszkam pięć minut pieszo od rzeki. Okazało się, że dla nas, widzących codziennie rzekę i taką ogromną przestrzeń – życie w ciasnej Łodzi, w której nie ma tak otwartych przestrzeni mimo istnienia wielu parków, jest męczące. Na dodatek mój syn zrozumiał czemu tam były „dzieci w beczkach”, „łowcy skór” i kilkuletni Brajan, który uratował z pożaru ludzi, a sam zginął. Powiedział mi, że miał wrażenie, że tam jest jakby więcej patologii, albo jest ona nagromadzona w tych dzielnicach, w których mieszkał, gdy wynajmował pokoje na stancji. W tym znaczeniu zrozumiał wypowiedź Bogusława Lindy, za którą Łodzianie tak się na niego obrazili. Myślę jednak, że to co zobaczył mój syn możliwe było do zobaczenia przez porównanie. Przygody Aleksa w „Licencji na dorosłość” to w ponad 90% przygody mojego syna, choć podane w łagodniejszym sosie niż miało to miejsce w rzeczywistości. Po prostu nie chciałam straszyć czytelnika. Poza tym pisząc musiałam pamiętać, że może po tę książkę sięgnąć bardzo młody człowiek, a potem jego rodzic. Nie chciałam więc siać nadmiernego zgorszenia, choć podobno rozdział pt. „Menelica” do łagodnych nie należy.
Dużo jest w tej książce prawdziwych historii?
Jak w poprzednich częściach tak i tu są niemal same prawdziwe. Te łódzkie opowiedział mi syn, ale inne to historie znajomych, ich dzieci, wyczytane w internecie, przekształcone opowieści koleżanek i kolegów. Tak jest z historią z pedofilem, którą wzięłam z kilku komentarzy na swoim Facebooku pod postem, gdy opisałam moją „przygodę” z ekshibicjonistą. Prawdziwa jest historia chłopaka, który chodzi po Łodzi na piechotę, bo nie umie skorzystać z autobusu i nie wie, jak skasować bilet, a do głowy nie przychodzi mu spytać, też jest autentyczna. Zresztą znam podobnych opowieści co najmniej kilka. Historie akademikowe są zbitkami opowieści różnych osób, które kiedykolwiek mieszkały w akademikach. Sama kilka razy nocowałam w akademiku. Ostatni raz kilka lat temu i to nomen omen w Łodzi. Pojechałam tam z moim mężem i on chciał zanocować w akademiku, w którym mieszkał jako student, a studiował na tamtejszej Akademii Muzycznej. Traf chciał, że jego kolega ze studiów został na uczelni i miał tam służbowy pokój. Miałam więc możliwość znów, jak w czasach studenckich, pooddychać akademikiem, choć to akademik specyficzny, bo z odgłosami instrumentów muzycznych i śpiewów przeważnie operowych.
Prawdziwa jest historia wypadku, który zdarzył się w 1961 roku Kazimierzu Dolnym, gdy w rzece utonęło 13 uczniów. Czytałam o nim kilka razy w prasie. Poza tym, gdy jako dziecko jeździłam do Kazimierza, to sprawa powracała w dyskusjach dorosłych. Gdy była 55 rocznica zdarzenia prasa znów o tym pisała. Pomyślałam, że skoro po tylu latach piszą o nim niemal wszystkie gazety (m. in. „Gazeta Wyborcza”, „Kurier Lubelski”, „Fakt”), a ja pamiętam te opowieści z dzieciństwa, choć urodziłam się kilka lat po zdarzeniu, to jest to coś traumatycznego dla tego miasteczka.
Z kolei sprawa przemocy domowej i bicia dziecka to kilka historii opowiedzianych przez koleżanki nauczycielki i przedszkolanki. Ostatnio zresztą tej przemocy domowej jest chyba więcej niż kiedyś, bo czasy są bardzo nerwowe. Ludzie sobie nie radzą. Sięgają po najprostsze rozwiązania, czyli po bicie.
Sprawa prezentera telewizyjnego, który chroni syna też jest wzięta z życia. Przed laty, gdy pracowałam jeszcze w Telewizyjnym Kurierze Warszawskim, kolega pojechał z kamerą do wypadku. Gdy zaczął filmować jego skutki, jakby spod ziemi wyrósł jeden z bardzo znanych polskich dziennikarzy i zagroził mu, że jeśli te zdjęcia ujrzą światło dzienne to on już się postara, by kolega stracił pracę. Okazało się, że sprawcą wypadku (na szczęście bez ofiar w ludziach) jest syn tegoż dziennikarza. Kolega miał małe dzieci i bał się, że dziennikarz spełni swoją groźbę, więc wykasował zdjęcia. Opowiedział nam to zresztą po kilku latach już jako anegdotę. Pomyślałam, że są ludzie, którzy czują się bezkarni i otaczają swoje dzieci niesamowitym parasolem nawet wtedy, gdy te dzieci są po prostu niebezpieczne. Wykorzystałam to w książce. I taka drobna uwaga. W książce to dziennikarz kulinarny, bo dziś programy kulinarne cieszą się ogromną popularnością. W oryginale ten pan z kulinariami miał tyle wspólnego, że na pewno coś czasem jadł.
Skomplikowana historia rodziców Marty też nie jest wzięta z sufitu, choć w oryginale wyglądała trochę inaczej. Właściwie każdy rozdział wziął się z życia, a wszystkie opisane przeze mnie miejsca znam i odwiedzałam osobiście. Zresztą tak było też w poprzednich tomach. Jedynym wyjątkiem była Chorwacja, w której nigdy nie byłam.
Czas leci, dzieci rosną i okazuje się, że Twoja niegdyś pryszczata gimbaza wydoroślała. Wpędzisz ich w doktoraty?
Oni najpierw muszą zdać magisterium. A tak poważnie to: po „LO-terii”, czyli drugiej części „Klasy pani Czajki” nie planowałam kontynuacji. Wręcz przeciwnie. Wszystkie moje powieści mają otwarte zakończenia, bo takie lubię. Lubię zostawiać czytelnika z niedopowiedzeniem. Ma to na celu sprawienie, by on sam sobie wyobrażał dalsze losy, by jego wyobraźnia pracowała jeszcze po odłożeniu książki na półkę. Sama, jako czytelniczka, też lubię zakończenia z niedopowiedzeniami. Tak więc to miały być dwie powieści o szkolnych losach nastolatków. Na dodatek, ponieważ świeżo po wydaniu „LO-terii” gdzieś w internecie przeczytałam czyjąś opinię (ktoś ze znajomych mi to podesłał), że powieść jest napisana specjalnie tak, by miała kontynuację stwierdziłam, że pisząca to czytelniczka jest idiotką. I na złość jej i podobnie myślącym kretynom nie będę tego kontynuować. Teraz już wiem, że nie można się zarzekać. Czytelnicy o kontynuację po prostu błagali. Wydawca z Ukrainy wiercił dziurę w brzuchu, bo jemu taką dziurę wiercili ukraińscy czytelnicy. Oni zresztą zamęczali też i mnie śląc listy po ukraińsku i niestety po polsku, a piszę „niestety”, bo pisząc je korzystali z Google translatora, co budziło moje przerażenie. Polscy czytelnicy też mnie o to mordowali. Musiałam więc ulec. Czy będę kontynuowała dalsze losy bohaterów? Teraz jeszcze tego nie wiem. Z jednej strony bym nie chciała, ale z drugiej strony lubię swoich czytelników i nie wiem co zrobię, jeśli będą chcieli czytać to dalej. Ja generalnie nie lubię pisać ciągle takich samych książek i ciągle w tym samym stylu. Stąd cykl o „Klasie pani Czajki” jest czymś innym niż cykl o zastępie „Tropicieli”, a czymś jeszcze innym jest „Czucie i wiara, czyli warszawskie duchy, jeszcze inną książką jest „Syn dwóch matek” itd. Wszystkie je łączy osoba autora, czyli ja, ale każda z tych książek jest absolutnie innym utworem. Nie tylko pod względem tematycznym, ale stylistycznym również.
Kiedy zobaczymy twój film, jesteś przecież także scenarzystką.
Owszem. Skończyłam wytwórnię Scenariuszy przy WFDiF, ale… to dyplom, który nie jest natychmiastową przepustką do świata filmu. Dlatego na to pytanie nie umiem odpowiedzieć. Sprawa dotycząca jednego z moich scenariuszy cały czas się toczy. Ponieważ jednak niczego nie chcę zapeszać, więc nie chcę mówić co to za scenariusz, z kim prowadzone są rozmowy etc. Umówmy się, że tego pytania nie było, dobrze?
A co z Twoją ukochaną Warszawą? Warto może by coś dodać do kolekcji obok Czucia i Wiary?
Chętnie bym coś dodała, ale ta książka mimo samych pozytywnych recenzji sprzedała się bardzo słabo. Jedni upatrują winy w tytule, że za długi, a inni w okładce, że nie ma na niej Warszawy. Chcemy to więc wznowić z nowym tytułem i nową okładką oraz jednym nowym rozdziałem, ale na razie mam tyle pracy, że pomysł jest a z czasem na realizację trochę już gorzej. Mam jednak nadzieję, że zimowa depresja, na którą zapadłam z powodu braku słońca oraz masy przyziemnych kłopotów, wkrótce mi minie i będę miała więcej sił i zapału do pracy.
To powiedz jeszcze, kiedy i gdzie będzie można spotkać Cię na Targach i leć się szykować.
Będę w sobotę między 14:00 a 15:00 na stoisku wydawnictwa Nasza Księgarnia, czyli numer 108/D18. A zaraz potem między 15:00 a 16:00 na stoisku numer 330/G Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.
Zapraszam nie tylko po książkę, czy autograf, ale też tak po prostu na pogaduszki. Zwłaszcza o Warszawie.
Dziękuję za spotkanie i rozmowę!
MICHAŁ PAWLIK
Źródło: https://www.warszawa.pl/kultura/majowa-rozmowa-z-malgorzata-karolina-piekarska/