Czy także wychowywała się Pani na prozie Adama Bahdaja. Pytam, bo „Tropiciele” przypominają mi powieści tego pisarza?
Rzeczywiście wychowałam się na prozie Adama Bahdaja. Na pomysł napisania „Tropicieli” wpadłam zresztą przygotowując telewizyjne reportaże: „Warszawa w książkach Adama Bahdaja”. Reportaże były dwa. Pierwszy zatytułowany „Śladami Paragona i Perełki” a drugi „na Tropie Tolka Banana”. W tych reportażach wraz z dwoma zastępami harcerzy przeszłam szlakiem bohaterów obu książek Bahdaja. Pomyślałam wtedy, że chciałabym napisać coś, co działoby się w konkretnym miejscu, tak jak u Bahdaja. Ale to moim zdaniem raczej jedyne podobieństwo. U Bahdaja są sympatyczni bohaterowie, ale prawie nie ma śmiesznych dialogów – u mnie jest ich sporo. U Bahdaja nie ma też szyfrów, rebusów itp. rzeczy. No i nie ma tylu rzeczy prawdziwych, jak listy, pocztówki i inne.
„Tropiciele” są powieścią detektywistyczną, ale wynika to w ogóle z mojego zamiłowania do takich książek.
Bahdaj to nie jedyny z ulubionych autorów, choć nazywam siebie Bahdajologiem. Chętnie czytałam tez Ożogowską i Nienackiego. Należę nawet do klubu Nienackofanów, czyli miłośników prozy Nienackiego. W tym roku jadę na kolejny zlot. Bahdaj, Ożogowska i Nienacki wypełnili mi całe dzieciństwo i pisanie dla młodzieży to ukłon w ich stronę. Nie mogę podziękować im inaczej jak pisząc dla przyszłych pokoleń. Brzmi patetycznie. FuJ! Nie lubię taniego patosu.
Wielkim walorem książki jest moim zdaniem umiejętne przetkanie fabuły elementami dydaktycznymi. To nie tak częste zjawisko we współczesnej literaturze dziecięco-młodzieżowej, zdominowanej dziś przez „dzieła” w typie Harry`ego Pottera…
Nie wiem czy przetykam elementami dydaktycznymi. Sama nie lubię dydaktyki, ale jeśli tam, jest to może to i dobrze? Chciałabym, by po przeczytaniu „Tropicieli” czytelnik sięgnął nie tylko po mapę Saskiej Kępy i porównał ją z tą narysowaną na okładce, ale też i po książkę do historii. Byłoby fajnie, gdyby odwiedził Muzeum Powstania Warszawskiego. Jednak nie to było moim celem. Chciałam napisać książkę dla młodzieży, którą się fajnie czyta. Młodzież czyta mało, więc za parę lat będziemy mieli nieczytających dorosłych. Staram się swoim pisaniem zmienić czytelniczą przyszłość, która na razie jawi mi się w czarnych, a co najmniej szarych, barwach. Profesor Helena Kozakiewiczowi – wielki historyk sztuki – powiedziała mi kiedyś, że w nauce języków obcych pomaga czytanie kryminałów w tych językach. Sprawdziłam – prawda. Myślę więc, że co jak co, ale kryminał dla dzieci – zachęci do czytania. No, a że przy okazji coś tam jest z jakiejś prawdy… na przykład informacja ile osób zginęło na Woli na początku powstania? Cóż… może się przydać.
Dlaczego akcję osadza Pani akurat na Saskiej Kępie?
Na Saskiej Kępie mieszkają też bohaterowie mojej poprzedniej ksiązki – „Klasy pani Czajki”. Tak się dzieje dlatego, że ja od smierci ojca, czyli od 1999 roku mieszkam na Saskiej Kępie. Dokładnie tam, gdzie na planie wyrysowane zostało, że stoi dom Kuby. Jego mieszkanie po dziadku to właściwie moje mieszkanie po rodzicach. Jest w nim wiele inspiracji na całą bibliotekę przygodowo-detektywistycznych powieści. Sama – podobnie jak Kuba – sprowadziłam się do domu pełnego starych mebli i rodzinnych pamiątek. Z tą tylko różnicą, że w przeciwieństwie do Kuby, wszystkie te rzeczy znałam jak własną kieszeń. Dziadek Kuby – to gdzieś tam, po prostu mój ojciec, a mama Kuby to trochę ja. Choć nie mam niestety dwójki dzieci.
Tak na marginesie powiem, że Saską Kępę zakładali moi przodkowie. Mieszkam tam w domu, który w 1938 roku wybudowała moja prababcia. Jest mały, odrapany i trzeba by go wyremontować, ale ma klimat. Taki zresztą jak i cała Saska Kępa. Ilekroć chodzę jej uliczkami mam wrażenie, że obcuję z setką detektywistycznych zagadek. To korci.
„Tropiciele” bardzo często odwołują się do naszej najnowszej historii. Domyślam się, że te zainteresowania zaszczepił w autorce jej śp. Ojciec…
Od dziecka byłam wychowywana w duchu patriotycznym. Z tego powodu nie tylko nie mogłabym dłużej mieszkać poza Polską, ale też i wyprowadzić się na stałe z Warszawy. Bardzo lubię podróżować, jednak… Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Ta historia w „Tropicielach” tam jest, bo uważam, że brak takich książek. Ostatnio są same czarodziejskie lub obyczajowe z wyeksponowanymi wątkami miłosnymi. A przecież jako dzieci marzymy o szukaniu skarbów. Ja też o tym marzyłam. Jednak dziś, sześćdziesiąt lat po wojnie, ciężko znaleźć skarb, więc trzeba go wymyślić i wsadzić w książkę. No i jeśli nie odnaleźć to dowiedzieć się, co się z nim stało. W końcu przygody czytane, są często jak nasze własne. Ja do dziś raz w roku wędruję szlakiem jakiejś przygody Pana Samochodzika i wraz z nim odkrywam jakiś skarb. Odprężające zajęcie.
Kluczową rolę w rozwikłaniu misternej intrygi odkrywają pocztówki Wacława Chodkowskiego. Ten malarz rzeczywiście był Pani przodkiem?
To był szwagier mojej prababci Karolci, po której mam drugie imię, i zięć praprababci – Anny Klotyldy z Neumannów Przybytkowskiej, której portret widnieje na skrzydełku okładki „Tropicieli”. Wacław był malarzem mieszkającym na Kępie, ale ponieważ większość jego prac zaginęła w czasie wojny – nie jest zbyt znany. Mam mnóstwo jego pocztówek, w tym całą serię – tzw. „gołych bab”, czyli aktów kobiecych, a także kilka obrazków olejnych. Niestety Związek Polskich Artystów Plastyków, któremu zaproponowałam zrobienie wystawy nie odpowiedział mi do dziś. A przecież Wacław był jego członkiem. Wacław nie rysował rebusów, więc jego pocztówki nie stanowiłyby zagadki. Stąd pomysł, by je uatrakcyjnić, a rebusy to moje hobby. Myślę, że pomysł trafiony. Mam dwunastoletniego syna, który teraz zupełnie inaczej patrzy na wiszący w dużym pokoju portret swojej… prapraprababci. Myślę, że stara się odnaleźć ten rebus.
Rozmawiał Tomasz Zapert
Biblioteka Analiz, 2006