Kiedy pierwszy raz byłam w Nowym Jorku fakt, że znalazłam się w Polskiej dzielnicy poznałam po… pijaczkach na ławce. W żadnej innej dzielnicy tego zjawiska nie widziałam. W Warszawie widuję ich codziennie. Co gorsza… spotykam ich w pracy. Co najgorsze… trudno się ich pozbyć.
Robert przyszedł do telewizji dwa lata temu. Siostra ma kierownicze stanowisko, więc młodszemu bratu załatwiła pracę w archiwum. Nawet mi nie przeszkadzało, że czasem tak od niego waliło wódą, iż miałam wrażenie, że jestem w knajpie a nie w pracy. W końcu do archiwum wchodzi się raz na jakiś czas i na krótko. Ale… Robert w archiwum zarabiał mało. Zbyt mało. Zwłaszcza dla kogoś, komu do wypłaty nie starcza i musi pożyczać, a po wypłacie oddaje, by potem znów pożyczyć. Lepiej zarabiają dźwiękowcy, czy operatorzy kamer. Niestety by zostać tym drugim trzeba kończyć szkoły, by zostać dźwiękowcem można się przyuczyć. No i Robert awansował na dźwiękowca. Od razu po pierwszym dniu poleciał do archiwum i powiedział, że niedługo to i operatorem zostanie. No i że jest mądrzejszy od niejednego dziennikarza. Robert był po zawodówce. Stugębna plotka głosiła, że kupił na jakimś bazarze maturę, bo gdy przyszedł do pracy w archiwum to miał wykształcenie zawodowe, a odchodził stamtąd już jako dźwiękowiec maturzysta. Nikt zaś nie widziałby się kiedykolwiek czegokolwiek uczył. Ale pal sześć! Archiwum odetchnęło z ulgą. Wreszcie zniknęły z półek puste flaszki wciskane między archiwalia. I tylko dla nas zaczął się horror. Zaczęliśmy jeździć na zdjęcia z pijakiem. Pierwszą rozmowę przeprowadziłam z Robertem po słynnych zdjęciach na komisariacie. Pojechałam filmować specjalny pokój do przesłuchiwania dzieci ofiar przestępstw. Robert tak śmierdział, że policjanci patrzyli na mnie z politowaniem, a na niego ze zgrozą. Zaczęłam się bać, że go wezmą na alkomat, że zadzwonią do firmy i to się na mnie skupi. Ale nic takiego się nie stało. Z komisariatu pojechaliśmy do piekarni, gdzie sterylni piekarze wręczyli nam fartuchy i z odrazą podawali jeden z tych fartuchów śmierdzącemu wódką Robertowi. Patrzyli na mnie jak na głupią. Odcinek między komisariatem a piekarnią pokonałam wsłuchując się w pijackie chrapanie dobiegające z tylnego siedzenia. W drodze powrotnej z piekarni wygłosiłam przemowę. Że o jego pijaństwach się mówi, ale, że nikt z tym jeszcze nic nie zrobił. Nadejdzie jednak dzień, kiedy ta sprawa dotrze do osób wyżej postawionych i będzie z nim krucho. Robert zaczął coś mówić, że to plotki, ale uprzedziłam go, że nie chcę słyszeć tych głupich opowieści o tym, że najadł się jabłek i że to ciężka choroba, która powoduje, że jego organizm wytwarza alkohol. Te informacje sprzedał koleżance z archiwum, która zaniepokojona zadzwoniła do kuzynki lekarki i na pytanie, co to za choroba, że od człowieka śmierdzi alkoholem usłyszała: „stara a głupia jesteś. Nie wiesz? Alkoholizm kretynko!”
Tydzień po moim kazaniu był spokój. Potem zaczęło się znowu. Aż do dnia, kiedy Robert został zawieszony. Było to świeżo po wizycie w sądzie. Strażnik sądowy przebadał go alkomatem i zadzwonił do dyrekcji. Roberta zawieszono na tydzień. Niestety wstawili się za nim siostra na kierowniczym stanowisku i szwagier dyrektor. Roberta przyjęto do pracy. Po jakimś czasie znowu mieliśmy rozmowę. Wlazłam mu na ambicję. Powiedziałam, że jest młody, inteligentny i przystojny, a twarz ma coraz bardziej fioletową. Że przepija talent, że to jest niedopuszczalne, żeby mając możliwości tak je trwonić. Było to świeżo po tym, jak obrzygany leżał przed wejściem do pracy. A przechodnie omijali go wielkim łukiem. Robert zaczął całować mnie po rękach i obiecywać, że weźmie się za siebie.
Minęły dwa tygodnie. Wszystko wróciło do normy. Nawet powiem, że zaczęło być gorzej. Spóźniał się do pracy albo nie przychodził wcale. Zapominał na zdjęcia wziąć sprzęt dźwiękowy i nie było czym nagrywać rozmów, bo mikrofon został w firmie. Albo zostawiał coś na zdjęciach i trzeba się było po to wracać na drugi koniec miasta. No i nadal śmierdział wódą. Różnica była tylko jedna. Wygląd. Niestety „In minus”.
Wreszcie nie wytrzymałam. Przeprowadziłam kolejną rozmowę. Zapowiedziałam, że jest ostatnia, że teraz to pójdę gdzie trzeba i powiem, że albo on, albo ja. Że jeśli okaże się, że on tu zostanie, bo siostra i szwagier są na stanowiskach, to ja tu już nawet sama z siebie być nie chcę. Powiedziałam o tym, że śmierdzi, że wygląda jak ze śmietnika – brudne ubranie, ręce, twarz itd. Było to świeżo po wizycie w pałacu prezydenckim, gdzie musiałam udawać, że nie widzę kpiących spojrzeń funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu. Powiedziałam też o tym, czego wysłuchiwałam od innych członków ekip. O tym ile Robert jest winien pieniędzy na mieście. Że zadłużony jest we wszystkich okolicznych jadłodajniach i sklepach z jedzeniem. Że kiedy kazali mu pójść oddać forsę to powiedział, że poszedł i oddał, a w rzeczywistości postał za rogiem. A wiemy, że zarabia dwa razy tyle ile zarabiał w archiwum. Robert skamieniał. Nawet nie przepraszał. Powiedział, że on mi kawę postawi. Chciałam krzyknąć gdzie mam tę kawę, ale machnęłam ręką, zaznaczając jeszcze, żeby pamiętał, że to ostatnia rozmowa.
Minęły dwa tygodnie. Dwa. Słownie DWA! Nie zmieniło się nic. Nadeszła za to niedziela, kiedy dal wszystkim w kość. Miał być w pracy o 10. Przyjechał spóźniony 45 minut. Nakrzyczał na koleżankę dziennikarkę, że śmie go poganiać, bo przecież on się tylko 3 kwadranse spóźnił a dojeżdża spod Warszawy i jest przecież zima. Niestety. Trafiła kosa na kamień. Koleżanka też dojeżdża spod Warszawy. A tego dnia przyjechała do pracy na 9 rano i to z… Łodzi, gdzie była u rodziny. Na dodatek towarzyszył jej 8 letni synek, którego musiała o 5 rano zerwać z łóżka i wsadzić w pociąg. Dziecko siedziało w redakcji i grzecznie stawiało w komputerze pasjansa. Matka nerwowo chodziła po newsroomie i czekała na zapijaczonego lenia, który nie mógł dojechać z miejsca położonego o wiele bliżej Warszawy niż Łódź. Kiedy pojechała wreszcie na zdjęcia musiała sama pełnić rolę dźwiękowca. Robert tak śmierdział wódą, że wstyd było z nim jechać. Wódka przesiąkł cały służbowy samochód.
Wkurzyli się wszyscy. Zaczęły się poważne rozmowy, że Robert musi odejść. Wreszcie zapadła decyzja. Od nowego roku ma sobie szukać innej pracy. I wtedy… jedna z koleżanek zapytała, czy się nie stoczy. Spiesznie powiedziałam, że nie. Że alkoholika trzeba kopnąć w tyłek, a nie tolerować picie. Poparł mnie kolega, który opowiedział historie pewnej pani kurator sądowej, która piła i środowisko godziło się na to chroniąc ją przed władzami sądu. Udawało się aż do dnia, kiedy inna pani kurator rozmawiała z podopiecznym, a nagle ze stojącej w pokoju szafy wypadła kompletnie nieprzytomna kurator alkoholiczka spowita teczkami akt. Okazało się, ze piła spokojnie w pokoju kuratorów, ale usłyszała, że ktoś nadchodzi, więc się zamknęła z flaszeczką w szafie i czekała aż pokój opustoszeje. Niestety rozmowa w pokoju się przedłużała, więc ta sobie sączyła grzecznie wódeczkę. A potem… to już nie pamięta. Obudziła się na podłodze wśród skoroszytów. Wyrzucono ja dyscyplinarnie. Ponoć ta decyzja pomogła jej podnieść się z alkoholizmu. Ale wcześniej użerano się z nią pięć lat.
I tak sobie myślę… czy to nie jest możliwe tylko u nas?
2006