MAŁGORZATA KAROLINA PIEKARSKA

pisarka, dziennikarka, historyczka sztuki – ambasadorka kampanii społecznej WypiszWyczytaj

Zarozumialcom jest lepiej

Przekonałam się o tym wiele razy, ale nie umiem brać z nich przykładu. Może to znak mojej niewiary we własne siły? Całe życie mam pod górę. Pisać chciałam od zawsze. Pierwsze opowiadanie opublikowałam mając lat piętnaście. Jednak gdyby wtedy ktoś powiedział mi, że na pierwszej własnej książki doczekam się po trzydziestce – pewnie bym się załamała. Może dlatego ciągle myślę, że bycie pisarzem to zawód jak każdy inny. W końcu codziennie na świecie wychodzi jakaś książka. To, że niedługo ukaże się moja piąta? Cóż… Taki Ignacy Kraszewski napisał ich na przykład ponad czterysta. Jest to rekord w księdze Guinessa i nikt tego rekordu do dziś nie pobił. Dlatego fakt, że ja też coś tam piszę naprawdę nie jest niczym niezwykłym. Tymczasem… na swojej drodze co chwila spotykam ludzi, którym wydaje się, że robią coś niezwykłego. Coś… co pozwala im pomiatać otoczeniem. I choć niektórzy z nich rzeczywiście dokonali w swoim życiu sporo, to nadal nie rozumiem bufonady z jaką odnoszą się do reszty. Chociaż… gdy analizuję ich pozycję społeczną i słyszę o zarobkach zastanawiam się czy nie mają racji?

Jakiś czas temu zadzwoniła do mnie biblioteka na końcu Polski. Spytali się czy ich odwiedzę. Od razu zastrzegli, ze nie mają pieniędzy. Odparłam, ze nic nie szkodzi, że wystarczy mi zwrócić koszty podróży. „A ile to będzie wynosiło?” – spytała pani. Odparłam, że około trzystu złotych. Zaczęły się jęki, ale w końcu biblioteka przystała na to. Zostawiono mnie jednak w wielkim poczuciu winy. Że jestem niby taka pazerna. Żądam aż trzech stówek. Chciałam jakoś wytłumaczyć się. Nawet przed samą sobą. Siadłam przy stole z kalkulatorem w garści. Liczę. Dwieście osiemdziesiąt kilometrów w jedną stronę pomnożyć przez dwa, a potem pomnożyć przez siedemdziesiąt osiem groszy, bo tyle wynosi stawka za kilometr jazdy własnym samochodem z silnikiem powyżej dziewięciuset centymetrów sześciennych. No i wyszło mi ponad czterysta trzydzieści złotych. A ja tu słyszę, że żądam aż trzystu. Wyjechałam z domu rano. Na czternastą byłam na miejscu. Było miło i naprawdę sympatycznie. Dostałam kwiaty i dwieście siedemdziesiąt jeden złotych na rękę, które wręczono mi jęcząc, że tak drogo. Do Warszawy wracałam po ciemku. Analizowałam swoje życie. Warto było jechać? Z punktu widzenia spotkania – warto. Z punktu widzenia finansowego – nie. I wtedy przypomniała mi się historia z mojego rodzinnego miasta. Przyszłam na spotkanie z młodzieżą do pewnego gimnazjum. Zawsze witają mnie uśmiechnięte twarze, a tymczasem… zima. Wszyscy nabzdyczeni. Pada pierwsze pytanie: Czy pani też traktuje swoje pisanie jako sposób jedynie na zarobienie pieniędzy? Pomyślałam o tym, że za pierwszą swoją książkę dostałam pięćset złotych. Kupiłam synowi stolik pod komputer, zapłaciłam rachunek za prąd i pieniądze się skończyły. Dlatego chciało mi się śmiać. Fajny mi sposób zarobkowania. Piszesz coś dwa lata i dostajesz pięćset. Zastanowiło mnie jednak słówko „też”. Cóż się okazało. Był tu taki jeden. Ma na swoim koncie kilkadziesiąt książek. Nawet jedno wielkie dzieło zekranizowano i zrobiono z tego serial z wielkim amantem polskiego kina w roli głównej. To on był tu przede mną. Zażądał od szkoły trzech tysięcy złotych. Zrzucały się wszystkie klasy. Na spędzie na sali gimnastycznej był tłok. Na pytanie skąd bierze te widoki przyrody, które tak pięknie opisuje artysta odpowiedział, że ma to gdzieś. Kiedy opisuje przyrodę widzi pieniądze, które potem dostanie za książkę. Ja pisząc nie widzę nic poza tym co piszę. A pieniędzy za książki nie oglądam miesiącami – pomyślałam. Do Warszawy miałam jeszcze sto kilometrów. Przypomniała mi się druga historia. Jestem w Gdańsku na promocji książki. Przychodzi pięć osób. Mam to gdzieś. Mówię tak jakby była cała nabita sala. Wydawca dziękuje mi, że się nie obraziłam, bo nie wie czemu się tak stało. Książka jest naprawdę świetna. Nie wie, czemu nie ma szczęścia. Wzruszam ramionami. Tak bywa – odpowiadam. I wtedy wydawca opowiada mi historię o tym czego był świadkiem na ostatnich targach książki. Pewien wielki pisarz zgodził się łaskawie przyjść na stoisko podpisać swoje najnowsze dzieło. Zapowiedział jednak, ze podpisze jedynie sto książek i ani jednej więcej. Wydawca zgodził się na to. Pisarz przyszedł spóźniony. Tłumek fanów z książkami w ręku czekał na niego, a ten na wstępie zażądał innego stolika do podpisywania. Przy kwadratowym siedzieć nie będzie. Ma być okrągły. Wydawca skoczył do pobliskiej kawiarni i poprosił o wypożyczenie na godzinę stolika. Kawiarnia wypożyczać nie chciała, ale zgodziła się na zamianę. Bierz pan kwadratowy, damy panu okrągły. Gdy okrągły stolik pojawił się przed pisarzem, wówczas pisarz wydał okrzyk dezaprobaty. Stolik się chwieje! Jak tu pisać! I wtedy rozsierdzony wydawca powiedział: „Proszę wybaczyć, ale nawet dla pana nie będę prostował podłogi w Pałacu Kultury i Nauki.” A jednak! Skoczył dla pisarza po kawę. Biegał po nowy długopisik. Przynosił chusteczki do nosa. Do Warszawy miałam jeszcze dziesięć kilometrów. Padałam na twarz. Chętnie bym zanocowała po drodze, ale… nie mam za co. Poza tym jutro prowadzę zajęcia z młodzieżą, za które dostaję dwieście pięćdziesiąt złotych. Przecież z czegoś żyć trzeba. Powzięłam decyzję. Od tej pory będę jak oni. Zarozumiała. Niedostępna. Kręcąca nosem. Żadnej jazdy na drugi koniec Polski za trzysta złotych. Żadnej! Następnego dnia zadzwonił telefon. Czy przyjechałby pani na zajęcia na Uniwersytet Trzeciego Wieku? Oczywiście – odpowiadam, bo przecież lubię emerytów. Wynagrodzenie nie będzie zbyt duże. Dwieście złotych. Nie ma sprawy. Odpowiadam. Nie umiem inaczej. Pewnie dlatego zawsze na moje spotkania autorskie będzie przychodzić pięć osób. A jak przyjdzie tłum to na drugi koniec Polski, gdzie wpadnę umęczona i jeszcze do tego wszystkiego dopłacę.

maj 2007