MAŁGORZATA KAROLINA PIEKARSKA

pisarka, dziennikarka, historyczka sztuki – ambasadorka kampanii społecznej WypiszWyczytaj

2017r. – Wywiad Michała Pawlika o książce „Dzika” dla portalu Warszawa.pl

Między dzikością a zdziczeniem

Rozmowa z Małgorzatą Karoliną Piekarską o przyrodzie, miłości i rasizmie w tle II wydania jej książki p.t. „Dzika”.

Ukazało się drugie wydanie Twojej młodzieżowej powieści „Dzika” we wszystkich recenzjach można przeczytać, że nie zestarzało się, a nabrało na aktualności.

Też zwróciłam na to uwagę, ale prawdę mówiąc spodziewałam się takiej reakcji. Dzika jest młodzieżowym kryminałem z kilkoma warstwami. Jedną z nich jest ochrona dzikiej przyrody, drugą miłość, a trzecią rasizm. Teraz ta ostatnia warstwa wybija się na plan pierwszy, bo paradoksalnie coraz więcej w Polsce jest przejawów rasizmu. A niby powinniśmy się cywilizować, zaś patrzenie na drugiego człowieka jak na kogoś gorszego tylko dlatego, że ma inny kolor skóry wyrzucać ze swojego zachowania. A jednak tak nie jest. Ten wątek w mojej książce nie wziął się zresztą z sufitu. Miałam 15 lat i czarnoskórą przyjaciółkę imieniem Eileen, którą poznałam w warszawskim Fan Clubie Beatlesów. Była wnuczką powstańca warszawskiego. Jej mama Warszawianka z dziada pradziada poznała jej tatę – studenta medycyny z Ghany i zakochała się. Para miała dwie córki. Jej tata został lekarzem ginekologiem, ale… w latach 70. i 80. w Polsce nikt nie chciał leczyć się u czarnoskórego ginekologa. Dlatego jej tata wyjechał do Wielkiej Brytanii. Moja przyjaciółka dołączyła do niego po maturze. Nie mamy dziś kontaktu, ale bardzo miło wspominam wspólnie spędzony czas. Kiedyś zabraliśmy ją z moim tatą pod namiot. Tata uwielbiał Eileen.

Czy ona spotykała się z rasizmem?

Oczywiście. Byłam tym zresztą zszokowana. Wychowywałam się w bardzo patriotycznym domu, w którym nie było ani ksenofobii ani rasizmu. Pewnie między innymi dlatego, że wuj mojego ojca – Henryk Podlewski – walczący pod Tobrukiem żołnierz wojsk polskich na zachodzie, osiadł po wojnie najpierw w Londynie, a potem na Wyspach Bahama i ożenił się z rodowitą mieszkanką tych wysp. Widziałam się z nim i jego żoną – ciocią Sandrą oraz ich synem Heniem juniorem wiele razy. Dziś myślę, że jako dziecko uważałam za naturalne, że każdy w rodzinie ma minimum jednego czarnoskórego człowieka. Kolor skóry Eileen był dla mnie czymś zupełnie normalnym. Dlatego pamiętam ogromny szok, kiedy poszłyśmy we dwie z Eileen w odwiedziny do naszej koleżanki Moniki, a ona otworzywszy drzwi i zobaczywszy nas razem, powiedziała: „Ty możesz wejść, ale Eileen musi zostać za drzwiami, bo moi rodzice nie znoszą Murzynów.” Powiedziałam wtedy, że w takim razie „moja noga nie stanie więcej w tym rasistowskim domu” i wyszłyśmy. Pamiętam, że szłyśmy potem uliczkami Grochowa i przez chwilę nic nie mówiłyśmy. Nie wiem o czym ona wtedy myślała, ale mnie trochę ta historia zburzyła obraz nas – Polaków. Bo wtedy pierwszy raz spotkałam się z takim zachowaniem. Potem pracowałam z koleżanką, której mama też była Polką, ale ojciec ze Sierra Leone. Opowiadała mi swoje „przygody” z naszymi rodakami. I między innymi z tego powodu napisałam „Dziką”. Paradoksalnie jej pisanie zbiegło się z pójściem mojego syna do gimnazjum, gdzie w klasie miał czarnoskórego kolegę – Mateusza. Jeździłam z jego klasą na wycieczki rowerowe, więc znałam niemal wszystkie dzieciaki. Mateusz pięknie śpiewał, był bardzo inteligentny, błyskotliwy i dowcipny. Bardzo go lubiłam, bo na wycieczkach dostarczał dużo radości. Pewnego dnia syn opowiedział mi, że Mateusz nie wszystkich może odwiedzać, bo niektórzy rodzice nie życzą sobie w domu Murzyna. To był dla mnie cios niemal obuchem w głowę. Okazało się bowiem, że minęło 25 lat od dnia, kiedy Monika nie wpuściła Eileen do swojego domu, Polska jest w Unii Europejskiej, mamy się za światowych, a tymczasem nadal ktoś kogoś odrzuca z powodu koloru skóry.

Twoja bohaterka jest czarnoskóra i jest harcerką…

Na 60 rocznicę powstania warszawskiego przyjechała cała masa polskich harcerzy spoza kraju. Wśród nich widziałam wiele czarnoskórych harcerek z USA czy Brazylii. Myślę więc, że to nie jest nic nadzwyczajnego. Przyznam jednak, że chciałam trochę poruszyć polskie społeczeństwo. Dlatego moja bohaterka jest czarnoskórą Polką, harcerką, patriotką i kocha historię. To jej ulubiony przedmiot w szkole. Dałam jej też coś z siebie, czyli miłość do króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, którego uważam za tragiczną postać dla polskiej historii, ale też postać fascynującą i niezwykle ważną dla mojego miasta. „Dzika” to druga część „Tropicieli” – kryminału, którego bohaterami też byli harcerze. Tam ciężar powieści opierał się na przygodach Kuby i Jagody, a tu na pierwszą linię wysuwa się przyjaciel Kuby – Rafał i Alicja, czyli tytułowa „Dzika”.

Ale „Dzika” to nie tylko ksywka Alicji. Ta powieść ma bardzo dwuznaczny tytuł.

Nie tylko dwuznaczny. Powiedziałabym, że bardzo wieloznaczny. Po pierwsze to oczywiście ksywka bohaterki. Ksywka wzięła się zresztą też z życia. Kiedyś na spacerze z Eileen spotkałam koleżankę z liceum z jej chłopakiem i ten zobaczywszy Eileen wypalił do mnie na osobności takie pytanie: „Skąd znasz Dziką? Ja ją widuję, jak biegnie do swojej szkoły i zawsze za nią wołam: ‘Dzika’”! Temu chłopakowi mojej koleżanki, Eileen bardzo się podobała. Był zachwycony jej urodą, ale jednocześnie przyznał, że nie zdecydowałby się na przedstawienie takiej dziewczyny rodzicom, bo by się wściekli. Wtedy zrozumiałam, że w tej ksywce jest też pewnego rodzaju fascynacja. Ludzi fascynują i dzicy ludzie i dzikie miejsca. Sami też bywają dzicy, bo takie zachowanie, jak wrzeszczenie za kimś na ulicy jest rodzajem dzikości, a nawet powiedziałabym zdziczenia. Dlatego dzika to nie tylko ksywka. To dzikość w nas wszystkich. W tytule zawarta jest też warstwa przyrodnicza. Ta dzika przyroda…

To już nie jest takie warszawskie…

Jak to nie? Co roku do stołecznego ZOO trafia masa dzikich zwierząt, które są znajdowane przez ekopatrole straży miejskiej na ulicach Warszawy. Ileż jest informacji o dzikich wężach znajdowanych w domach, na parkingach etc. Ludzie wypuszczają też do Wisły czy kanałków żółwie czerwonolice, które zmieniają nasz ekosystem. O tym trzeba mówić. Powieść „Dzika” wzięła się bowiem nie tylko z moich przemyśleń dotyczących polskiego rasizmu, ale też z tego, że pewnego dnia przeczytałam, iż na przejściu granicznym w Medyce zatrzymano TIRa, którego kierowca próbował nielegalnie wwieźć dziesięć tysięcy żółwi stepowych. Ja mam pewien problem z dużymi liczbami. Nie zawsze umiem sobie zwizualizować to, co się za nimi kryje. Zaczęłam więc myśleć, ile to jest dziesięć tysięcy żółwi i podzieliłam je przez trzydzieści osób w przeciętnej szkolnej klasie. Wyszło z tego, że na każdego ucznia przypadłoby trzysta trzydzieści trzy żółwie z kawałkiem. Zaczęłam zastanawiać się po co komu tyle żółwi i… tak odkryłam, że przemyt dzikich zwierząt jest trzecim na świecie co do wielkości przemytem, po broni i narkotykach. Na dodatek w przeciwieństwie do broni i narkotyków nie wymaga postawienia nielegalnej fabryki. Zwierzęta, jeśli mogę się tak wyrazić, same się produkują. Zaczęłam sporo czytać na ten temat, a nawet odbyłam w naszym ZOO specjalną lekcję w tzw. „chacie przemytnika”, którą dziesięć lat temu zorganizowała WWF Polska w niemal wszystkich polskich ogrodach zoologicznych. Lekcja była wstrząsająca, bo warunki, w jakich przemycane są zwierzęta to prawdziwy horror, który porównać można tylko z transportami do obozów koncentracyjnych. Żółwie stepowe są np. oklejane lasotaśmą, by nie wysuwały nóg ani głowy ze skorup i tym samym nie zdradziły przemytnika. Oczywiście jadą bez jedzenia i picia. Upchane są na styk w felgach kół TIRów. W takich warunkach, obijając się jeden o drugiego, podróżują te dziesiątki tysięcy kilometrów z Kazachstanu do Europy. To dlatego na sto żółwi tylko dziesięć przeżywa transport. Są jednak w takim stanie, że z tych dziesięciu dziewięć po kilku dniach czy tygodniach umiera i zostaje jeden, który żyje i tak o wiele krócej niż żyłby na wolności. Przy czym przemyt żółwi wbrew pozorom nie wygląda tak najgorzej, jak przemyt ptaków czy ssaków. A jest dlatego, że gdzieś tam mieszka ktoś, kto chce mieć egzotyczne zwierzę. Nie chcę epatować okropnościami, ale… proszę sobie wyobrazić, że milioner ma kaprys i chce mieć swojego szympansa. Dorosłego trudno jest wytresować. Potrzebny jest więc osesek., czyli taki szympans-niemowlak. Skąd go wziąć? Czy rodzina szympansów odda dobrowolnie swoje dziecko człowiekowi? Oczywiście, że nie. Dlatego na zlecenie milionera przemytnicy mordują całe stado szympansów. Zabijają małej małpce nie tylko rodziców, ale i rodzeństwo, wujków, dziadków i kuzynów. Bo szympansy będą bronić malucha aż do ostatniego osobnika w stadzie. To nie jest fikcja literacka, ale prawda. I to robi człowiek dla pieniędzy i kaprysu posiadania.

Akcja twojej książki dzieje się jednak w Warszawie.

Właściwie wszystkich moich książek dzieje się w Warszawie, choć oczywiście bohaterowie wyjeżdżają też poza stolicę. Myślę jednak, że te książki przemawiają nie tylko do Warszawiaków. Saska Kępa, gdzie mieszkają moi bohaterowie, ma w sobie coś z małego miasteczka. A Polska to częściej małe miasteczka niż duże miasta. Paradoksalnie jednak małe miasteczka zawsze żyją w cieniu wielkich miast. Saska Kępa, jako część Warszawy, żyje niby wolniej, ale czasem oddycha tym samym rytmem co całe miasto. Moi bohaterowie wędrują zresztą po konkretnych miejscach stolicy. Nie tylko po Saskiej Kępie i Grochowie, ale też odwiedzają ogród zoologiczny, a nawet zahaczają o Żoliborz, bo tam mieszka babcia Rafała. Ten fakt odnotował Paweł Dunin-Wąsowicz w swojej książce „Żoliborz literacki.”

A trafiają tam dlatego, że pewnego dnia znajdują na ulicy egzotyczne zwierzę i postanawiają je ukryć przed okiem złych ludzi właśnie na Żoliborzu. „Dzika” to kryminał.

Kryminał jest takim gatunkiem powieści, który trzyma w napięciu. Mam nadzieję, że udało mi się utrzymać czytelnika w napięciu do samego końca zachowując tę cechę gatunku. Bo to rzeczywiście jest kryminał, ale i jest to powieść o pierwszej miłości, a także taki mój protest przeciwko rasizmowi, ksenofobii oraz przedmiotowemu traktowaniu zwierząt. My często traktujemy je naprawdę bardzo źle. I są autorytety, które na to pozwalają. Pamiętam, że kiedyś przyszedł do nas ksiądz po kolędzie i powiedział do mojego taty, że nie wolno całować psa, bo pies nie ma duszy. No i krzyczał na tatę, że pies nie powinien spać z człowiekiem w łóżku. Strasznie się tata na to oburzył, bo on spał z naszą suką Fifą i często głaszcząc ją całował. Suka odeszła zresztą we śnie u ojca na łóżku. Miała 18 lat. Wtedy temu księdzu tata powiedział, że ludzkiej duszy pies może i nie ma, ale swoją psią duszę ma na pewno. Ja bardzo kocham zwierzęta. Chciałam zrobić dla nich coś konkretnego. Ta książka wbrew pozorom jest takim konkretem. Jeśli po jej przeczytaniu choć jeden czytelnik zrezygnuje z kupna na bazarze egzotycznego zwierzęcia i pochyli się nad naszymi udomowionymi psami, kotami, czy chomikami – uznam, że mi się to udało. Bo jeśli naprawdę kochamy zwierzęta powinniśmy pozwolić im żyć w ich naturalnym środowisku. Obejrzeć na żywo możemy w ZOO, które pomaga chronić zagrożone gatunki. To nasze warszawskie ZOO jest zresztą z roku na rok coraz piękniejsze i bardziej światowe. A trzymać w domu możemy te, które żyć bez nas nie mogą, jak moja jamniczka Frytka beze mnie.

Dziękuję pięknie za rozmowę i zapraszamy wszystkich do księgarń po nowe wydanie Dzikiej.

Rozmawiał Michał Pawlik

Źródło: http://www.warszawa.pl/kultura/miedzy-dzikoscia-a-zdziczeniem/