Często książki nie są w stanie przetrwać próby czasu. Przeważnie dlatego, że zmieniają się realia życia, a poza tym styl pisania, narracja itd. Najczęściej to widać w książkach dla dzieci. Uwielbiane przez dziadków czasem odstraszają wnuki, ale… zdarzają się cuda. Są książki, których nie ima się czas. Przeważnie te, których bohaterami są… krasnoludki, trolle itd.
Każdy ma swoją ukochaną książkę z dzieciństwa. Ja mam ich wiele. Jednak numer jedne to… „Bajeczka o książeczce” autorstwa Gwidona Miklaszewskiego. Dla mnie książka jest magiczna. Wydana została w czasie okupacji w 1944 roku. Dziadek kupił ją mojemu stryjowi Bronisławowi Piekarskiemu, urodzonemu w Częstochowie tuż po upadku Powstania Warszawskiego. Po stryju książkę odziedziczyłam ja. Wraz z innymi książeczkami, wśród których nie zabrakło i drugiej autorstwa Gwidona Miklaszewskiego – „Skrzaci dom”. Żadnej jednak nie kocham tak jak „Bajeczki”. Wprawdzie dziś książka jest własnością mojego syna, ale i ja czasem do niej zaglądam. Wprawdzie znam na pamięć, ale czasem, gdy jestem chora biorę do łózka i przypominam sobie, jak czytała mi ją babcia, która nie miała głosu, bo była po operacji usunięcia krtani. Czytała więc ruszając ustami, a ja… czytałam z ruchu jej warg. Kiedyś opowiadałam o tej książce mojej cioci i tak recytując z pamięci od początku doszłam niemalże do połowy książki. Wtedy ciotka – niezwykle kulturalna osoba – powiedziała brutalnie: „Czy mogłabyś moja droga za przeproszeniem zamknąć mordę? Przecież tam na pewno ważne są obrazki, a ja ich nie widzę”. Niestety była w tym prawda. Obrazki Miklaszewskiego stanowiły drugą, a właściwie pierwszą wartość wierszyka, którego bohaterowie, czyli skrzaty robiły książeczkę dla biednej Ewy.
Gdy zostałam dziennikarką postanowiłam przeprowadzić wywiad z Gwidonem Miklaszewskim i podpytać m.in. o tę książkę. Umówiłam się z nim na spotkanie i z obiema publikacjami pod pachą zapukałam do jednego z bliźniaków na Żoliborzu. Gdy Miklaszewski zobaczył te książki prawie padł trupem z wrażenia. Spił mnie wtedy winem Cinzano i rozpoczął błaganie, bym oddała mu książeczki, bo napisał je dla swoich dzieci, a jak wyznał nie ma nawet jednego egzemplarza. Niestety… dla mnie obie książki, a zwłaszcza „Bajeczka o książeczce” miały i mają tak ogromne znaczenie, że mimo iż stan świadomości zmieniło mi serwowane przez autora Cinzano nie dałam sobie odebrać książek. Obiecałam, że poszukam ich w antykwariatach. Miklaszewski pokiwał głową, ale autografu nie dał. Wróciłam do domu niepocieszona. Mimo wielu poszukiwań żadnej z książek nigdy nie znalazłam w żadnym antykwariacie. Po kilku latach Gwidon Miklaszewski zmarł. Zeskanowaną „Bajeczkę” przesłałam do Muzeum Książki Dziecięcej, a także do Muzeum Powstania Warszawskiego – niestety nastała cisza aż… pewnego dnia odwiedziłam ze świąteczną paczką pewien dom dziecka. A ponieważ były tam same małe dzieci, a ja dla takich nie piszę, więc w odwiedziny wzięłam ze sobą ulubioną książkę mojego dzieciństwa. Książeczkę przeczytałam zasłuchanym maluchom, pokazując im obrazki i opisałam sprawę na blogu. Wtedy zaczęli się do mnie zgłaszać ludzie, którzy też kiedyś to czytali, a teraz bezskutecznie poszukiwali. Szczególnie zapadł mi w pamięć list pewnego pana, który stanął do licytacji książki na allegro, licytację przegrał, ale zaproponował temu, kto ją wygrał, że zapłaci mi za skan egzemplarza. Niestety nowy właściciel miał serce z kamienia. Ja mam miękkie. Zeskanowałam więc książkę, a potem słałam te skany wielu, wielu czytelnikom, dla których „Bajeczka” była równie ważna jak dla mnie. Rozpoczęłam tez nieśmiałe próby znalezienia wydawcy reprintu. Owszem, nie ja mam prawa autorskie, ale… ja mam książkę! Umowami, zgodami, prawami autorskimi niech już zajmuje się potencjalny wydawca. Chętnych jednak nie było. Wymawiano się, że dziś książki powstają inaczej, bo używa się komputerów, więc historia o tym jak się książkę drukuje jest przestarzała. Tłumaczono, że znalezienie spadkobierców to problem, choć jak powszechnie wiadomo „kto nie chce szuka pretekstu, kto chce szuka sposobu”. Aż pewnego dnia, gdy rozmawiałam z jednym z moich wydawców o książkach w ogóle, zeszliśmy na temat tego, że dziś dzieci nie wiedzą, jak powstaje książka i jak powstawała kiedyś, a ja opowiedziałam o publikacji, na której się wychowałam i z której czerpałam wiedzę o produkcji książki od napisania aż do opuszczenia drukarni. Opowiedziałam o spotkaniu z Miklaszewskim, a także o tych wszystkich ludziach, którzy przez ostatnie lata błagali mnie o zeskanowanie starej książeczki, bo także była częścią ich dzieciństwa. Wydawcę to zainteresowało. Przesłałam mu skany poszczególnych stron, potem pożyczyłam oryginał, aż wreszcie… reprint opuścił drukarnię, a ja na jego widok… popłakałam się ze wzruszenia. To, że po siedemdziesięciu latach od pierwszego wydania udało mi się doprowadzić do ponownego wydania najpiękniejszej książki mojego dzieciństwa uważałam i nadal uważam za moje największe osiągnięcie. I tylko tak strasznie mi przykro, że autor nie dożył tego momentu, ale cóż… gdyby żył miałby przecież ponad sto lat! W 2012 roku minęła setna rocznica jego urodzin.
Piszę o tym wszystkim dlatego, że od czasu ukazania się reprintu kupiłam go kilkadziesiąt egzemplarzy. Wszystko po to, by móc wręczyć znajomym, o których wiedziałam, że mają w rodzinie dziecko w wieku ok. 4-5 lat. I za każdy razem słyszałam podziękowania. Okazywało się bowiem, że książka, wbrew obawom tylu ludzi wcześniej, którzy nie kwapili się z reprintem, nie zestarzała się. Bawi humor wierszyka, bawią rysunki choć mają ponad 70 lat. Czyli zdarza się, że z pozoru ramota jest ponadczasowa? Często myślę, ile jeszcze takich ponadczasowych skarbów kryje Biblioteka Narodowa.
Małgorzata Karolina Piekarska
Magazyn Literacki „Książki” nr 11/2017