Uwielbiam listy. Uwielbiam pisać, dostawać i… czytać. List, jak żaden inny utwór literacki, mówi najwięcej o człowieku.
Gdy miałam 19 lat i byłam tuż po maturze odkryłam listy Zbigniewa Piekarskiego pisane ze Szkoły Morskiej w Tczewie do rodziców. Ich autor był moi rówieśnikiem, choć jednocześnie stryjecznym dziadkiem. Zafascynowana książkami Karola Olgierda Borchardta połknęłam listy w godzinę, a potem wielokrotnie czytałam ich fragmenty różnym znajomym. Wszyscy mówili: „musiał to być fajny gość!”. W moim pojęciu był nie tylko fajny, ale i bardzo mi bliski. I nie chodzi mi o więzy rodzinne. Bliski był mi w swojej wrażliwości i humorze. Dlatego po latach jego listy zaowocowały moją książką „Dziewiętnastoletni marynarz”. Odkryłam w niej pewną tajemnicę rodzinną, bo w toku mojego pierwszego poważnego historyczno-dziennikarskiego śledztwa dotarłam do informacji, że autor listów zmarł śmiercią samobójczą. A przyczyną targnięcia się na swoje życie była informacja, że jego brat, a mój dziadek Bronisław, żeni się z moją babcią Janiną z Adamskich. Dla samych listów informacja ta nie ma znaczenia. Babcia, do której wzdychał jest wspominana w nich tylko raz i to w post scriptum, które brzmi tak: „O ile Mamusia zobaczyłaby Jankę niech ją Mama przeprosi, że nic dotąd nie napisałem, ale niech oczekuje cudu a …. napiszę.” Listy fascynowały mnie z zupełnie innych powodów. Po pierwsze było dla mnie czymś niesamowitym jak zwracał się do rodziców. Ten szacunek, gdy pisał do ojca: „Bardzo wielką przykrość zrobiła mi uwaga Tatusia, że do osób starszych nie pisze się ołówkiem ja to wiem i nigdy nie napisałbym do nikogo ołówkiem gdyby nie brak atramentu. Tatuś może powiedzieć ‘czemuś nie kupił’ i byłoby to zupełnie racjonalne gdyby nie to, że nas na miasto puszczają tylko w środy i soboty. Bardzo więc Tatusia przepraszam za mój mimowolny nietakt.”. A do matki: „List Mamy odebrałem i bardzo za niego dziękuję. Bardzo mi jest niemiło że Mamusia przyśle mi tyle pieniędzy, może to naruszy Maminy budżet?” W czasach, gdy popularnym jest dowcip o liście z kolonii, którego autor pisze: „kochane pieniążki przyślijcie rodzice” taka korespondencja o finansach po prostu zatyka. Płakałam ze śmiechu z powodu innego post scriptum, które brzmiało: „Ukłony Bankowcom, Jagusi i Pelci. Pannie Waci szczególne ukłony. Niech się raz ucieszy! Co tam!” wyobrażając sobie jakim potworem musiała być panna Wacia. List to obraz obyczajowości nie tylko poprzez opisywane w nich historie, ale przede wszystkim poprzez język i formę, w jakiej autor zwracał się do adresatów. To dzięki temu dowiedziałam się, że bał się ojca, a bezwzględnie kochał matkę. Jej bowiem zwierzał się bardziej.
Potem przeżyłam chwile wzruszeń z listami pradziadka do prababci. Znałam je od dziecka, ale największe wrażenie zrobiły na mnie, gdy zostałam zupełnie sama z nastoletnim synem. Doskwierająca samotność sprawiła, że zaczęłam otwierać szuflady, wyjmować z nich teczki z korespondencją przodków i czytać ją, by choć w mojej wyobraźni moja dwuosobowa familia rozrosła się do wielopokoleniowej rodziny. Znów jak przy listach Zbyszka tak przy listach pradziadka pisanych na początku XX wieku na przemian płakałam ze śmiechu i ze wzruszenia. Cóż… trudno się nie śmiać, gdy człowiek czyta opowieść z sanatorium dla gruźlików: „Wszystkich już znam – towarzystwo marne, sami Kacapi – kolejarze. Zdążyłem już jednemu nawymyślać. A stało się tak: Jest tu jedna panna dosyć inteligentna, z którą ja się zaznajomiłem. Otóż spacerowałem z nią, ja rozmawiałem po polsku, ona zaś pytała się o wyrazy, których nie rozumiała. Po drodze przyłączył się do nas jakiś drab, zaczął rozmawiać z nami po rosyjsku i słysząc, że ja mówię po polsku, odzywa się do tej panny, że on ze wstrętem słucha polską mowę! Karolciu! Szatan mnie od razu opanował wiesz jaki ja jestem gwałtowny! Zwymyślałem go strasznie, plunąłem mu w oczy i w końcu namówiłem wszystkich, co koło mnie siedzą przy obiedzie, żeby nie chcieli z nim siedzieć i trzeciego dnia Kacap sam przeniósł się na inny stół.” Wyobrażałam sobie tę polsko-rosyjska awanturę w sanatorium, te intrygi i plucie w twarz. Cóż… pradziadek musiał być gwałtowny. Bardziej jednak śmieszył mnie fragment o powrocie, gdy pisał: „Po 24 czerwca niech moja Karolka, do swego Antoleńka nie pisze listów, gdyż on już fiu-fiu będzie jechał do domu. Każdego wieczora, gdy się na łóżku kładę, myślę o tem jaka to będzie frajda, gdy będę dojeżdżał do Warszawy, jak Karolcię z łóżka zrzucę, jak w zeszłym roku…” Cóż… moja wyobraźnia od razu pracowała wyobrażając sobie pradziadka z sumiastym wąsem kładącego się koło prababki, która spada z drugiej strony łóżka. Jego listy pełne były zresztą osobliwych miłosnych wyznań, z których jednoznacznie wynikało, że bez prababci pradziadek po prostu cierpi. Nazywał ją w nich „Pierdzimączką”, „Salcesonem Ewangelickim” i… „Skręcipitką”, które to określenie wybrałam potem jako tytuł monodramu „Listy do Skręcipitki”, stworzonego na podstawie tych listów z myślą o moim mężu Zacharjaszu Muszyńskim. Myliłby się jednak ten, kto pomyślałby, że wyszła z tego rzecz tylko frywolna i żartobliwa. Wyszedł patriotyczny spektakl, bo… listy były jak życie, w którym śmiech i płacz mieszają się ze sobą. I tak jak trudno nie śmiać się, gdy czyta się pradziadkowe: „sam się przekonałem, że bez cipuchny cienko by kogutek piał”, tak trudno nie zapłakać, gdy i on w liście płacze z tęsknoty i rozpaczy. Niestety biedak po rewolucji październikowej utknął w Kałudze i od miesięcy nie dostawał żadnych listów od rodziny, a więc nie wiedział czy jego bliscy żyją. Pisał więc: „Napiszcież na rany boskie was proszę list do mnie, czyście się mnie wyparli? Nasi robotnicy, których rodzina czytać i pisać nie umie, to otrzymują listy z Warszawy, kolega, z którym mieszkam od czasu wyjazdu wczoraj otrzymał list z Warszawy od matki, a ja nic jakbym był sierotą i w kraju nie miał jednego serca, które by za mną westchnęło.” Albo: „Zdrowie, choć go szanuję marne. Szczególniej zimową porą często chorowałem, ale i zimy były tu ciężkie, a szczególnie pierwsza 1915/1916 roku. Na Genka imieniny było 34º mrozu. Kaszlę gorzej niż przed wyjazdem, a co dziwne posiwiałem, a przecież ja nie mam jeszcze 34 lat…” Płakałam, gdy czytałam jak pisał: „Karolciu, chwilami mi się zdaje, że to niemożebne żebym ja kiedyś wrócił do kraju, że to za dużo szczęścia, żeby to marzenie moje ziściło się.” Moje wzruszenie potęgował fakt, że list był rozmazany przez łzy osób, które czytały go wcześniej.
Potem odkryłam niemniej wstrząsającą korespondencję z więzienia w Fordonie ukochanej ciotki mojego ojca – Stefanii z Ruszczykowskich Krosnowskiej. Pisała bowiem do matki w maju 1946 roku: „Dostałam zezwolenie na złożenie listowne zeznań w sprawie wymordowania przez Niemców moich rannych w szpitalu – sprawiło mi to przyjemność, bo czułam, że biorę żywy udział w życiu społecznym, że nie jestem wyrzucona poza nawias. (…) Martwię się Tobą Tusieńko – wiem, że zawsze biedniejsi są ci, co zostają.” Nie wiedziała wówczas, że matka zwana przez nią „Tusieńką” już nie żyje. Zginęła w tajemniczych okolicznościach przejechana przez samochód, a sprawców wypadku nigdy nie odnaleziono. Listy ciotki Steni, którą w przeciwieństwie do Zbyszka czy pradziadka znałam osobiście, były dla mnie dopełnieniem jej osoby. Z listów wyzierała bowiem zupełnie inna ciotka niż ta, która częstowała mnie kawą, ciastkami lub rzucała raz w miesiącu palenie oddając paczki papierosów mojemu ówczesnemu narzeczonemu. Do obrazu egzaltowanej patriotki i dewotki klęczącej przed telewizorem w czasie papieskich mszy dochodził obraz osoby naprawdę kochającej ojczyznę i kochającej swoją matkę.
Jako nastolatka prowadziłam obfitą korespondencję. Najpierw z koleżankami z wczasów, potem z takimi z obozów harcerskich, a wreszcie z poznanymi na literackich imprezach. Z autorką cyklu o Zawrociu Hanką Kowalewską, z którą dziś często „wisimy na drucie” prowadząc obfite rozmowy telefoniczne, bo telefony tanie, a my mieszkamy w jednym mieście, kiedyś byłyśmy oddzielone o ponad 150 kilometrów i… korespondowałyśmy. Obie prozaiczki, obie pisałyśmy piórami i obie to lubiłyśmy. Listy Hanki były zawsze ładniejsze, bo pełne rysunków. Wszystko dlatego, że Hanka, gdy pisząc coś pomyliła się, przerabiała źle napisany wyraz na dżdżownicę, motylka, słonko itd. Moje listy były pełne bazgrołów. Dziś nasze ręczne pismo znamy już tylko z dedykacji w książkach. Nawet nasze listy przeniosły się do świata wirtualnego. Dlatego często myślę. Co po nas zostanie? Wystarczy bowiem, że padną serwery i komputery, a z naszych elektronicznych zwierzeń nie pozostanie nic. Co ciekawe teraz te papierowe listy wydają mi się wieczne. Wieczne między innymi dlatego, że to już Michaił Bułhakow napisał, że rękopisy nie płoną. A listy, nawet te pisane przez zwykłych ludzi, jak moi przodkowie, to jednak często kawał prawdziwej literatury!