Ostatnio portal dziennikarze.org.pl opublikował moje wspomnienia dotyczące pracy Ojca w telewizji. Wszystko w ramach akcji publikowania wspomnień dziennikarzy. Te wspomnienia to rozdział jednej, nigdy nieopublikowanej książki, pod roboczym tytułem: „Jak zostałam pisarką”. Książka została napisana na prośbę pewnej organizacji, bo dochód z jej sprzedaży miał pójść na jej cele. Skończyło się jak zwykle, czyli zostałam z napisaną książką, której nikt nie chce wydać. jeśli jednak czyta mnie jakiś wydawca i jest zainteresowany – proszę o kontakt. Rozdział daje chyba właściwy obraz tego, co znajduje się w środku.
Jak napisano na portalu dziennikarze.org.pl:
Autorka przedstawia w niej świat widziany oczami dziecka do ósmego roku życia. Jak podkreśla – później już takich wspomnień nie pisała.
Opowiada o „szczenięcych” latach i świecie taty, który pracował w oddziale Muzeum Narodowego, w Łazienkach Królewskich i w polskiej telewizji. Jako mała dziewczynka była bardzo zainteresowana instytucjami, w których pracował tata. Chłonęła ten świat i w przytoczonym rozdziale „Muzeum i telewizja, czyli świat Taty”, barwnie o nim opowiada. Te wspomnienia dotyczą życia Małgorzaty Karoliny do ósmego roku życia. Wtedy, jak napisała w zakończeniu tego rozdziału: „Gdyby ktoś wtedy mi powiedział, że sama będę tu pracować, pewnie bym protestowała, tupiąc i wściekając się”.
Fragment niepublikowanych wspomnień to sentymentalna wycieczka w lata minione, które wielu z nas pamięta i… czasami wspomina z łezką w oku. Miła lektura na upalne dni.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY:
MUZEUM I TELEWIZJA, CZYLI ŚWIAT TATY
Taty praca była zupełnie inna. Tak jak zupełnie inne jest muzeum od szpitala. Tata pracował w Łazienkach Królewskich, a był to odział Muzeum Narodowego. Piastował tam stanowisko zastępcy dyrektora. Pamiętam, że kiedyś przyszłam do niego do Pałacu na Wodzie. Mały pokoik na poddaszu zajmowało wielkie biurko. Prawie tak duże jak to, przy którym pracował w domu. Wszystko wyglądało tak, jak u nas w domu, czyli wielkie szafy z książkami, stosy teczek z papierami, sporo obrazów i bibelotów, czyli nic dla mnie nowego. O wiele ciekawiej było w salach wystawowych. Tam jednak nie wolno było mi chodzić bez opieki, no i rzecz jasna niczego dotykać. Choć dotykaniem nie byłam specjalnie zainteresowana, a bardziej bieganiem. Zwłaszcza po schodach.
Pewnego dnia przez nasz dom przeszła mała rewolucja. Tata odszedł z Łazienek. Zapamiętałam, jak nerwowo krążył po mieszkaniu, wykrzykując słowo „świństwo!” Jednak dość szybko znalazł nową pracę. Pracę, która mnie wydała się o wiele ciekawsza. Nazywała się… Telewizja Polska. W Telewizji przede wszystkim można było robić to, co było zabronione w Łazienkach. Czyli na przykład zjeżdżać na pupie po schodach. Z zapałem zjeżdżałam z czwartego piętra aż do parteru w budynku, który nie wiem czemu nazywał się blok F. Po drugie w telewizji wszystkiego można było dotknąć i mogłam po korytarzach biegać sobie sama, pod warunkiem, że zapamiętam numer pokoju, w którym w danym momencie przebywał tato. Najdłużej siedział na montażu. Stał tam wielki stół ze szpulami, na których nawinięta była taśma filmowa. Pan za stołem kręcił wielkimi gałkami i wtedy widziałam na ekranie przewijający się obraz. Bywało, że na przyspieszonych obrotach, co bardzo mi się podobało. Kiedyś specjalnie dla mnie pan w montażowni puścił obraz do tyłu. Bardzo mnie to bawiło. Zwłaszcza że na filmie widać było pana, który jechał rikszą. Gdy pan montażysta puścił obraz do tyłu, riksza jakby się cofała.
Najfajniejsze jednak były telewizyjne wczasy. Szczególnie zapamiętałam te w Jachrance pod Warszawą, bo to stamtąd przywiozłam swojego pierwszego kota Cypiska. Cypisek był rudy. Były to czasy, gdy niewiele mówiło się o kastracji kotów, więc kiedy podrósł, skutecznie zalał nam mieszkanie, zmieniając jego zapach na wiele lat. Na jednym ze spacerów po podwórku, kiedy próbowałam wozić go w wózku dla lalek ubranego w sukienkę – uciekł. Wtedy go znalazłam, ale potem, gdy pojechałam na kolonię, Cypisek zaginął bezpowrotnie. Podobno nie sam z siebie, ale pomogła mu w tym trochę moja mama, która nie lubiła zwierząt w domu i dopiero gdy miałam 12 lat, zaakceptowała psa, który przeżył nawet ją, ale to już zupełnie inna historia
Jachranka i Zalew Zegrzyński to było miejsce, w którym po raz pierwszy płynęłam żaglówką. Jezioro zwane zalewem było czymś nowym w krajobrazie, bo dość często słuchałam historii o tym, jak wyglądała okolica, gdy go nie było. Po zalewie pływały żaglówki. Ta, na której pokład wsiadłam ja, należała do jakiegoś kolegi ojca z pracy. Niewiele mogłam pomóc w żeglowaniu. Miałam nawet wrażenie, że kolega ojca nie był zadowolony z faktu, że zostałam zabrana na pokład. Co chwila podkreślał, że jest to rozrywka dla dorosłych. On sam zdecydowanie mi się nie podobał. Namawiał ojca do złego. Na przykład do łapania ryb nie na spinning czy rosówkę, ale na… żabę. Kazał mi odwrócić głowę, ale ja i tak podejrzałam i zobaczyłam nadzianą na haczyk zieloną żabkę. Było mi jej tak szkoda, że zaczęłam płakać, a wówczas kolega taty stwierdził, że Jachranka nie jest miejscem, do którego powinny przyjeżdżać dzieci. Ja jednak sądziłam inaczej. Pamiętam, że podczas wakacji w czerwcu pod koniec pierwszej klasy właśnie tam wzięłam udział w czasie nocy świętojańskiej w konkursie na najpiękniejszy wianek. Mój, upleciony przeze mnie i umocowany na krzyżaku zbitym z deseczek przez tatę, oceniono bardzo wysoko. Myślałam, że dlatego, iż poświęciłam swoje czerwone bawełniane wstążeczki z brokatem, ale dziś wydaje mi się, że dlatego, że był to jedyny wianek z polnych kwiatów. Reszta ludzi zrobiła wianki z kwiatów kupionych w kwiaciarniach. Dziwiłam się, że nie szkoda im było na to pieniędzy. Towarzystwo telewizyjne ojca wydawało mi się zawsze bardzo bogate i snobistyczne, choć jeszcze wtedy nie umiałam tego nazwać po imieniu. Mieli zdecydowanie więcej pieniędzy niż my i miałam wrażenie, że często starają się to okazywać, pokazując sobie nawzajem drogie aparaty fotograficzne i podając ich ceny w walucie, rozmawiając o cenach samochodów, na które nie stać było przeciętnego człowieka. My na przykład nie mieliśmy auta i dlatego miałam często wrażenie, że koledzy taty z pracy nie traktują go jako równorzędnego partnera. Mama telewizyjne towarzystwo ojca nazywała bandą chamów. Twierdziła, że są to ludzie, którzy zdecydowanie za dużo piją wódki i… kradną. To stwierdzenie mną wstrząsnęło, ale cóż… fakty mówiły same za siebie. Rodzinny sygnet z herbem, który tata nosił na placu, zginął mu w łazience w domu wczasowym, do którego wstęp mieli tylko pracownicy telewizji. Była to pierwsza strata ojca. Potem przez lata co chwila w pracy mu coś ginęło. A co do picia… musiało być coś na rzeczy. Pewnego dnia przyszłam bowiem z tatą do niego do redakcji na Woronicza. Po prawej stronie było okienko, w którym się brało klucze do pokoi. Ojciec brał klucz, pokazał podłużną, brązową legitymację telewizyjną i w tym momencie obok stanął jakiś oberwaniec.
– Dzień dobry panie redaktorze – powiedział do taty. Tata odpowiedział „dzień dobry” i poszliśmy do pokoju, który znajdował się na parterze. Gdy spytałam tatę, kim jest ten dziwnie wyglądający pan, usłyszałam, że przychodzi tu zbierać butelki po wódce. Ta wiadomość uświadomiła mi, że tu naprawdę sporo się pije. Byłam tego zresztą świadkiem w czasie… pochodów pierwszomajowych.
Mama wysyłała mnie na nie z tatą. Ruszały zawsze z placu Powstańców. Otwierano wtedy na oścież telewizyjny bufet na placu. Tam największą popularnością cieszył się tatar, zimne nóżki i kieliszek wódki. Na szczęście były też przysmaki dla dzieci, które skutecznie zamykały usta nieletnim, nie bardzo dającym sobie radę z rodzicami, którzy z pochodu uciekali szybko, by w bufecie wlać w siebie kielicha. Telewizyjne pochody pierwszomajowe z tatą lubiłam, bo zawsze były wtedy gumy donald, wata cukrowa i ulubiony mój jabłkowo-miętowy napój frument. Poza tym mogłam nieść fajne transparenty z tytułami programów telewizyjnych, no i wielkie papierowe kwiaty lub balony na druciku.
O tym, że w telewizji się pije, świadczyła też historia z… pogrzebem jakiegoś kolegi z redakcji taty. Kończyłam wtedy drugą klasę podstawówki. Pogrzeb był na Powązkach, a stamtąd do nas na Przasnyską było dosłownie kilka kroków. Dlatego to u nas w domu była stypa po tym koledze, którego zresztą nie znałam i nawet nie pamiętam, jak się nazywał. Redakcyjni znajomi taty spili się strasznie. Szczególnie spiła się jego koleżanka Wanda, którą zawsze bardzo lubiłam i mówiłam do niej „ciociu”. Znałam ją z Jachranki, bo to za jej wstawiennictwem mama zgodziła się na wzięcie do domu Cypiska. Jednak pijana ciocia Wanda nie była już taka fajna jak w Jachrance. Po pierwsze bez opamiętania śpiewała na cały regulator, a po drugie… nadmiernie zainteresowała się wiszącym w łazience granatem. Były to czasy, gdy nie było sedesów kompaktowych, a jedynie rezerwuary w postaci górnopłuków lub syfonów. U nas był żeliwny górnopłuk. By spuścić wodę trzeba było pociągnąć drut, na końcu którego ojciec zawiesił prawdziwy, ale pozbawiony prochu granat. Dla jego pokolenia – pokolenia ludzi, którzy przeżyli wojnę – nasza łazienka była szokiem. Wielokrotnie wypadali stamtąd z obłędem w oku pytając, czy aby na pewno ten granat nie wybuchnie i czy my w ogóle wiemy, że tam wisi niewypał. Gdy podchmielona ciocia Wanda wkroczyła do łazienki i ujrzała granat, też wrzasnęła, ale… z zachwytu. Postanowiła granat skonfiskować, by następnego dnia nastraszyć nim telewizyjnych strażników, wznosząc „niewypał” na Woronicza. Wszelkie próby odebrania jej granatu spełzły na niczym. Ja byłam przerażona i popłakałam się, bo nie chciałam, by ciocia Wanda wylądowała w więzieniu, no i żal mi było granatu, do którego się przywiązałam, bo wisiał w tej łazience od początku. Z kolei mama była zbulwersowana, a ojciec powiedział, żebyśmy się obie uspokoiły, bo następnego dnia granat będzie z powrotem w łazience. Rzeczywiście granat szybko wrócił na swoje miejsce, a ciocia Wanda nie poszła do więzienia. Wszystko dzięki temu, że jak wytrzeźwiała, to odechciało jej się straszyć ochronę z Woronicza pustym granatem.
Telewizyjna stypa w naszym domu uświadomiła mi też jeszcze coś. Są sprawy z naszego rodzinnego życia, z których my jesteśmy dumni, ale… nie wszyscy powinni o nich wiedzieć. Do nich należało moje przystąpienie do Pierwszej Komunii. Gdy ochoczo spytałam gości, czy chcą obejrzeć moje zdjęcia z Pierwszej Komunii, wszyscy się tym zainteresowali. Poszłam do mamy, by dała mi zdjęcia, a wtedy mama zbladła i poleciła mi poinformować gości, że zdjęcia zaginęły. Przez zaciśnięte zęby wycedziła, że lepiej, by nikt z ludzi z pracy ojca tych zdjęć nie widział, bo jeszcze doniesie gdzie nie trzeba i będą nieprzyjemności. Nie bardzo zrozumiałam, jakie mogą być nieprzyjemności z tego powodu, że przystąpiłam do Pierwszej Komunii, ale pojęłam, że to temat tabu i nigdy więcej przy ojca koleżankach i kolegach z telewizji nie mówiłam ani o religii, ani o Kościele.
Jednym z miejsc w telewizji, które mnie fascynowało, było to, które tata nazywał „miasteczkiem Szerloka”. Widywałam to miejsce przez okna pokoi. Znajdowało się na tyłach telewizyjnych budynków, dlatego nie było go widać, gdy przejeżdżało się tramwajami przez Woronicza. „Miasteczko Szerloka” to były fasady domów podtrzymywane przez drewniane deski. Niektóre fasady miały otwierane drzwi. Gdy spytałam tatę, co to dokładnie jest, wówczas usłyszałam, że to scenografia do produkcji polsko-brytyjskiego serialu o przygodach Sherlocka Holmesa. Tata też szybko wytłumaczył, kim był Holmes, mówiąc, że to detektyw, który rozwiązuje zagadki, używając logicznego myślenia, a widziałam go w telewizji tylko raz i we fragmencie. Na filmie miasteczko wyglądało jak prawdziwe miasto, a nie drewniana atrapa. To dopiero była magia. Pewnego dnia tata pokazał mi, jak się naprawdę w telewizji robi magię. Stało się tak dlatego, że czasami przynosił pracę do domu. Przygotowywał program o książkach, więc czasem potrzebował je sfilmować. Wtedy dom zamieniał się w studio. Wraz z tatą do domu przyjeżdżała cała ekipa ludzi, z których najważniejszy był pan Norbert Galas. Gdy tata prezentował książki dla dzieci, wówczas w całe przedsięwzięcie angażował mnie, a czasem moje koleżanki i kolegów. I tak na przykład razem z Iwoną i Kasią prezentowałyśmy komiksy o Janosiku. Sama pokazywałam widzom książkę o Rumcajsie. Była to wówczas bardzo popularna dobranocka, którą oglądałam z zapartym tchem, bo bohaterem był dobry zbójnik, a jego przeciwnikami byli głupi książę pan i niedobry starosta Humpal. Miałam w domu trzy plastikowe figurki – Rumcajsa, jego żony Hanki i ich synka Cypiska. Czasami te właśnie figurki odgrywały swoje role w historyjkach, które wymyślałam, a których bynajmniej nie napisał Václav Čtvrtek. Tata zaproponował mi, że zrobimy magię. Kazał przynieść figurki do pokoju, w którym na stole leżała książka otwarta na stronie, na której widniał Rumcajs. Tata poprosił, by pan Norbert sfilmował tę stronę. Potem obrazek Rumcajsa przykrył białą kartką i tuż obok książki postawił jego figurkę, którą pan Norbert sfilmował. Zaraz potem tata dostawił Hankę, a na końcu Cypiska, a pan Norbert powoli filmował obie figurki. W telewizji wyglądało to tak, jakby Rumcajs wyskoczył z książki. Wtedy wydało mi się to czymś naprawdę niezwykłym.
Jednak pracy ojca w telewizji nie lubiłam, bo nigdy nie można było przewidzieć, o której wróci do domu. Gdyby ktoś wtedy mi powiedział, że sama będę tu pracować, pewnie bym protestowała, tupiąc i wściekając się.